To się czyta
Regulamin forum
Info: tematy możliwe do przeglądania przez gości forum, dostępne indeksowanie dla bootów typu Google.
Info: tematy możliwe do przeglądania przez gości forum, dostępne indeksowanie dla bootów typu Google.
- Achim
- Posty: 1363
- Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
- Lokalizacja: Wrocław
Re: To się czyta
„ Hübner“
Grzegorz Kozak przypomina tą pozycją jednego z mistrzów polskiego teatru współczesnego : aktora, reżysera, dramaturga, pedagoga, dyrektora teatrów w Wybrzeże w Gdańsku, teatrów we Wrocławiu, Starego w Krakowie i najdłużej Powszechnego w Warszawie, który dziś nosi imię Hübnera. Autor przypomina dyrekcje, role teatralne i filmowe, realizacje, teksty Hübnera i ukazuje właściwie historię powojennego teatru polskiego : od socrealizmu do niemalże końca PRL. Na kartach tej pozycji pojawiają się najwybitniejsi twórcy polskiego teatru powojennego, by wymienić Swinarskiego, Wajdę, Bardiniego, Kutza czy Jarockiego, ale przede wszystkim książka Kozaka przynosi fascynujący portret Twórcy: niezależnego w sądach i modach artystycznych, trochę jednak osobnego, a przede wszystkich prawdziwego autorytetu. Aktorzy Teatru Powszechnego wspominają, że będąc w tym zespole, mieli poczucie bezpieczeństwa. Hübner był dla nich taką opoką w tych niełatwych czasach i gwarantował nie tylko wysoki poziom artystyczny, ale i nieprzekraczanie granic kompromisów. Mistrz wychował także całą rzeszę uczniów : aktorów, reżyserów, twórców teatru. Jeden z nich Piotr Cieślak wspominał „ uczył nas Hübner, że w walce z ciemnymi siłami trzeba zachować klasę. Wróg wtedy znajduje się na obcym terenie, a to daje szansę zwycięstwa nam „. Wiele spektakli Hübnera z wszystkich etapów Jego twórczości przeszło do legendy polskiego teatru. One pozostaną w historii polskiego teatru, ale pewne Jego spostrzeżenia są uniwersalne i ważne zawsze „ Elita intelektualna w każdych warunkach ustrojowych, aby zachować swą tożsamość, musi wykazać niezależność od polityki sfer rządzących”. Czy „ Przecenia się możliwość oddziaływania sztuki/…/Stałe obcowanie ze sztuką musi jakoś oddziaływać na psychikę człowieka/…/ ale to jest długi, trudno uchwytny proces”, czy „ Zadanie sztuki polega nie na tym, żeby formułować odpowiedzi, ale na tym, żeby stawiać pytania „lub „ Jestem zwolennikiem teatru, który się wtrąca/…/ Teatru, który wtrąca się do polityki, do życia społecznego i do najbardziej intymnych spraw ludzkich. Teatru, który w tych sprawach ma własne zdanie i je wypowiada i stara się go bronić- ze sceny, ma się rozumieć./…/ Sztuka, która nie ma przeciwników wśród współczesnych jest sztuką martwą „.
Grzegorz Kozak przypomina tą pozycją jednego z mistrzów polskiego teatru współczesnego : aktora, reżysera, dramaturga, pedagoga, dyrektora teatrów w Wybrzeże w Gdańsku, teatrów we Wrocławiu, Starego w Krakowie i najdłużej Powszechnego w Warszawie, który dziś nosi imię Hübnera. Autor przypomina dyrekcje, role teatralne i filmowe, realizacje, teksty Hübnera i ukazuje właściwie historię powojennego teatru polskiego : od socrealizmu do niemalże końca PRL. Na kartach tej pozycji pojawiają się najwybitniejsi twórcy polskiego teatru powojennego, by wymienić Swinarskiego, Wajdę, Bardiniego, Kutza czy Jarockiego, ale przede wszystkim książka Kozaka przynosi fascynujący portret Twórcy: niezależnego w sądach i modach artystycznych, trochę jednak osobnego, a przede wszystkich prawdziwego autorytetu. Aktorzy Teatru Powszechnego wspominają, że będąc w tym zespole, mieli poczucie bezpieczeństwa. Hübner był dla nich taką opoką w tych niełatwych czasach i gwarantował nie tylko wysoki poziom artystyczny, ale i nieprzekraczanie granic kompromisów. Mistrz wychował także całą rzeszę uczniów : aktorów, reżyserów, twórców teatru. Jeden z nich Piotr Cieślak wspominał „ uczył nas Hübner, że w walce z ciemnymi siłami trzeba zachować klasę. Wróg wtedy znajduje się na obcym terenie, a to daje szansę zwycięstwa nam „. Wiele spektakli Hübnera z wszystkich etapów Jego twórczości przeszło do legendy polskiego teatru. One pozostaną w historii polskiego teatru, ale pewne Jego spostrzeżenia są uniwersalne i ważne zawsze „ Elita intelektualna w każdych warunkach ustrojowych, aby zachować swą tożsamość, musi wykazać niezależność od polityki sfer rządzących”. Czy „ Przecenia się możliwość oddziaływania sztuki/…/Stałe obcowanie ze sztuką musi jakoś oddziaływać na psychikę człowieka/…/ ale to jest długi, trudno uchwytny proces”, czy „ Zadanie sztuki polega nie na tym, żeby formułować odpowiedzi, ale na tym, żeby stawiać pytania „lub „ Jestem zwolennikiem teatru, który się wtrąca/…/ Teatru, który wtrąca się do polityki, do życia społecznego i do najbardziej intymnych spraw ludzkich. Teatru, który w tych sprawach ma własne zdanie i je wypowiada i stara się go bronić- ze sceny, ma się rozumieć./…/ Sztuka, która nie ma przeciwników wśród współczesnych jest sztuką martwą „.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
- Achim
- Posty: 1363
- Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
- Lokalizacja: Wrocław
Re: To się czyta
„ Pan Wyrazisty „
Rodzaj zabawy literackiej, powiastki filozoficznej o naszych czasach. Poza przewrotną treścią ta przypowieść Noblistki ma przepiękną formę graficzną z rysunkami Joanny Concejo. Dopiero całość tworzy wspólne dzieło literacko- plastyczne. „ Pan Wyrazisty” to inteligentna bajka o współczesności, trochę dosłowna, trochę metaforyczna. Do refleksji.
Rodzaj zabawy literackiej, powiastki filozoficznej o naszych czasach. Poza przewrotną treścią ta przypowieść Noblistki ma przepiękną formę graficzną z rysunkami Joanny Concejo. Dopiero całość tworzy wspólne dzieło literacko- plastyczne. „ Pan Wyrazisty” to inteligentna bajka o współczesności, trochę dosłowna, trochę metaforyczna. Do refleksji.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
- Nathi
- Posty: 15630
- Rejestracja: 14-04-2019 19:03:47
- Lokalizacja: PL/FR
Re: To się czyta
Do kawki sobie czytam.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Aż mi się musi ulać.
Skończyłem dwie ksiązki: "Kompleks gmachu. Architektura władz" Deyana Sudjica oraz "Dziewczyny atomowe" Denise Kiernan.
Przede wszystkim, obie mają ten sam problem: to, co się w nich znajduje, dałoby się zawrzeć na połowie papieru zużytego do ich produkcji (a w przypadku wątpliwej jakości "dzieła" p. Kiernan, prawdopodobnie na 1/4, a może nawet 1/8 - nie żartuję! - naprawdę sądzę, że sprawny redaktor, gdyby się wysilił, byłby w stanie skrócić ten tekst 8-krotnie).
Co do Sudjica, sprawia wrażenie autora, który uwielbia się napawać własnymi słowami - stąd ten słowotok. Ja to doskonale rozumiem, a nawet sympatyzuję - ale nie w czymś, co idzie do druku i ma być poważną, ambitną pozycją. Co więcej, dobór omawianych przykładów - poza początkowymi rozdziałami - wydaje się być przypadkowym (jeśli nie jest, to powinno się wyjaśnić jego zasady). Część z nich sprawia wrażenie jakiejś osobistej wendety autora, którą realizuje przesadnie pastwiąc się - podkreślam, że zbyt rozwlekle! - nad dziełami niektórych architektów. Może nawet nie raziłoby to tak bardzo, gdyby nie fakt, że ta książka bardzo by zyskała na wzbogaceniu jej fotografiami - ostatecznie wydawałoby się, że jeżeli mówi się o architekturze, dobrze byłoby... NIE WIEM, MOŻE POKAZAĆ CZYTELNIKOWI TE BUDYNKI?! Może, w miejsce całego tego słowotoku, dałoby się po prostu zamieścić ich zdjęcia...?
A poza tym, książka jest w sumie dość dobra - raczej polecam niż odradzam. Zawiera sporo interesujących informacji - zwłaszcza w pierwszych rozdziałach, poświęconych reżimom totalitarnym - i tylko szkoda, że trzeba to wyłuskiwać spomiędzy akapitów powtarzających to samo po trzy-cztery razy, na różne sposoby.
Co do pracy p. Kiernan - o na litość boską, co za marnotrawstwo papieru... Nie czytałem takiego GÓWNA od bardzo dawna; nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć równie złej książki.
Po pierwsze, to miała być książka o kobietach pracujących przy amerykańskim programie atomowym podczas II wojny światowej. Problem polega na tym, że zostały zinfantylizowane, skrajnie uproszczone i spłycone - wychodzą na zupełne, naiwne, głupitukie prostaczki o umysłowości 10-latki. Co więcej, nie byłem nawet w stanie odróżniać ich od siebie - mają różne dane osobowe, ale wszystkie są dokładnie takie same, tzn. wydają się niczym nie różnić (co zapewne wynika z tak wielkiego ich uproszczenia). Genialna fizyczka i prosta kobieta z prowincji zaprezentowane zostały zupełnie tak samo. W zasadzie nie dowiadujemy się na ich temat niczego, co by nie było powierzchowne i oczywiste. Innymi słowy, piękną laurkę p. Kiernan im wystawiła, chcąc przybliżyć światu ich dokonania i trudy: zrobiła z nich głupie kury.
Po drugie, książka ta była reklamowana jako równie interesująca dla tych, którzy chcą poczytać o "atomowych dziewczynach", jak i dla tych, którzy interesują się samym ww. programem atomowym. Otóż o bombie atomowej też nie ma tam w zasadzie nic. Nie byłoby w tym nic złego, bo logicznym jest, że "Dziewczyny atomowe" miały być raczej o "dziewczynach atomowych", niż o bombie. Problem polega na tym, że skoro na temat tych kobiet w zasadzie nic z tej książki nie wynika - i o bombach też prawie nic tam nie ma - to nic w zasadzie nie zostaje. I takie mam właśnie uczucie po ukończeniu wytworu p. Kiernan - powiedziano mi 20 razy o tym, że w Oak Ridge było dużo autobusów oraz błota, a mało chodników; zaznajomiono mnie też chyba z 10 różnymi romansami (jak wspomniałem, nie byłbym nawet w stanie podać imion ich uczestniczek - pamiętam tylko nazwisko jednej z nich, bo była Polką z pochodzenia). Po co?! Czy w tym celu naprawdę trzeba było zapisać ponad 400 stron?
Po trzecie - p. Kiernan bardzo lekko traktuje bardzo poważne tematy, takie jak np. segregacja rasowa. W gruncie rzeczy wymowa tego tekstu zdaje się być taka - ale nie wierzę, aby było to celowe - że rasizm w USA lat 40. to była tylko taka zabawna gra, bo można było np. obejść cały system represji poprzez przekupienie strażnika ciepłymi bułeczkami. Cóż więc z tego, że formalnie rozdzielano rodziny. Podobnie sprawa wygląda także z dyskryminacją kobiet czy podejściem do zdrowia psychicznego - a autorka pisze przecież o tajnym mieście, gdzie ludzie żyli w atmosferze zamknięcia, zagrożenia i ciągłej inwigilacji, w czasie wojny; nie mogli powiedzieć swoim bliskim o tym, czym się zajmują i dlaczego wyjechali. Tymczasem p. Kiernan w tym temacie stwierdza jedynie, że ciężko było. Kiedy raz pojawia się ktoś z problemami psychicznymi, zbywane jest to na zasadzie "Było widowisko, bo w mieście był wariat! No ale potem gdzieś zniknął". Wreszcie, tak samo autorka traktuje również sprawę zdrowia pracowników - domy z azbestu, narażenie na kontakt z materiałami promieniotwórczymi... - no tak, żona się martwiła, kiedy gość później wracał z pracy BO MUSIELI GO PODDAĆ DEKONTAMINACJI - ale koniec końców wszystko się dobrze skończyło, ha ha! Dlaczego, na litość boską, to jest wszystko takie wybielone i wygładzone?! Za bardzo się wczuła w plakaty propagandowe, które sama opisuje?
I jeszcze jedno: język tej ksiązki również jest uproszczony jak dla małego dziecka. Interpunkcja - to już nie wina p. Kiernan - też jest do dupy. W ogóle czytać się tego nie da - ostatnie kilkadziesiąt stron tylko przejrzałem, bo życia szkoda na taką makulaturę.
Podsumowując: wstyd, wstyd, i jeszcze raz WSTYD! Jak można tak spieprzyć tak dobry, wielopłaszczyznowy temat...? Niech pójdzie do roboty do jakiejś lokalnej redakcji z rubryką towarzyską - tam będzie mogła sobie do woli pisać o braku chodników i relacjach damsko-męskich.
Skończyłem dwie ksiązki: "Kompleks gmachu. Architektura władz" Deyana Sudjica oraz "Dziewczyny atomowe" Denise Kiernan.
Przede wszystkim, obie mają ten sam problem: to, co się w nich znajduje, dałoby się zawrzeć na połowie papieru zużytego do ich produkcji (a w przypadku wątpliwej jakości "dzieła" p. Kiernan, prawdopodobnie na 1/4, a może nawet 1/8 - nie żartuję! - naprawdę sądzę, że sprawny redaktor, gdyby się wysilił, byłby w stanie skrócić ten tekst 8-krotnie).
Co do Sudjica, sprawia wrażenie autora, który uwielbia się napawać własnymi słowami - stąd ten słowotok. Ja to doskonale rozumiem, a nawet sympatyzuję - ale nie w czymś, co idzie do druku i ma być poważną, ambitną pozycją. Co więcej, dobór omawianych przykładów - poza początkowymi rozdziałami - wydaje się być przypadkowym (jeśli nie jest, to powinno się wyjaśnić jego zasady). Część z nich sprawia wrażenie jakiejś osobistej wendety autora, którą realizuje przesadnie pastwiąc się - podkreślam, że zbyt rozwlekle! - nad dziełami niektórych architektów. Może nawet nie raziłoby to tak bardzo, gdyby nie fakt, że ta książka bardzo by zyskała na wzbogaceniu jej fotografiami - ostatecznie wydawałoby się, że jeżeli mówi się o architekturze, dobrze byłoby... NIE WIEM, MOŻE POKAZAĆ CZYTELNIKOWI TE BUDYNKI?! Może, w miejsce całego tego słowotoku, dałoby się po prostu zamieścić ich zdjęcia...?
A poza tym, książka jest w sumie dość dobra - raczej polecam niż odradzam. Zawiera sporo interesujących informacji - zwłaszcza w pierwszych rozdziałach, poświęconych reżimom totalitarnym - i tylko szkoda, że trzeba to wyłuskiwać spomiędzy akapitów powtarzających to samo po trzy-cztery razy, na różne sposoby.
Co do pracy p. Kiernan - o na litość boską, co za marnotrawstwo papieru... Nie czytałem takiego GÓWNA od bardzo dawna; nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć równie złej książki.
Po pierwsze, to miała być książka o kobietach pracujących przy amerykańskim programie atomowym podczas II wojny światowej. Problem polega na tym, że zostały zinfantylizowane, skrajnie uproszczone i spłycone - wychodzą na zupełne, naiwne, głupitukie prostaczki o umysłowości 10-latki. Co więcej, nie byłem nawet w stanie odróżniać ich od siebie - mają różne dane osobowe, ale wszystkie są dokładnie takie same, tzn. wydają się niczym nie różnić (co zapewne wynika z tak wielkiego ich uproszczenia). Genialna fizyczka i prosta kobieta z prowincji zaprezentowane zostały zupełnie tak samo. W zasadzie nie dowiadujemy się na ich temat niczego, co by nie było powierzchowne i oczywiste. Innymi słowy, piękną laurkę p. Kiernan im wystawiła, chcąc przybliżyć światu ich dokonania i trudy: zrobiła z nich głupie kury.
Po drugie, książka ta była reklamowana jako równie interesująca dla tych, którzy chcą poczytać o "atomowych dziewczynach", jak i dla tych, którzy interesują się samym ww. programem atomowym. Otóż o bombie atomowej też nie ma tam w zasadzie nic. Nie byłoby w tym nic złego, bo logicznym jest, że "Dziewczyny atomowe" miały być raczej o "dziewczynach atomowych", niż o bombie. Problem polega na tym, że skoro na temat tych kobiet w zasadzie nic z tej książki nie wynika - i o bombach też prawie nic tam nie ma - to nic w zasadzie nie zostaje. I takie mam właśnie uczucie po ukończeniu wytworu p. Kiernan - powiedziano mi 20 razy o tym, że w Oak Ridge było dużo autobusów oraz błota, a mało chodników; zaznajomiono mnie też chyba z 10 różnymi romansami (jak wspomniałem, nie byłbym nawet w stanie podać imion ich uczestniczek - pamiętam tylko nazwisko jednej z nich, bo była Polką z pochodzenia). Po co?! Czy w tym celu naprawdę trzeba było zapisać ponad 400 stron?
Po trzecie - p. Kiernan bardzo lekko traktuje bardzo poważne tematy, takie jak np. segregacja rasowa. W gruncie rzeczy wymowa tego tekstu zdaje się być taka - ale nie wierzę, aby było to celowe - że rasizm w USA lat 40. to była tylko taka zabawna gra, bo można było np. obejść cały system represji poprzez przekupienie strażnika ciepłymi bułeczkami. Cóż więc z tego, że formalnie rozdzielano rodziny. Podobnie sprawa wygląda także z dyskryminacją kobiet czy podejściem do zdrowia psychicznego - a autorka pisze przecież o tajnym mieście, gdzie ludzie żyli w atmosferze zamknięcia, zagrożenia i ciągłej inwigilacji, w czasie wojny; nie mogli powiedzieć swoim bliskim o tym, czym się zajmują i dlaczego wyjechali. Tymczasem p. Kiernan w tym temacie stwierdza jedynie, że ciężko było. Kiedy raz pojawia się ktoś z problemami psychicznymi, zbywane jest to na zasadzie "Było widowisko, bo w mieście był wariat! No ale potem gdzieś zniknął". Wreszcie, tak samo autorka traktuje również sprawę zdrowia pracowników - domy z azbestu, narażenie na kontakt z materiałami promieniotwórczymi... - no tak, żona się martwiła, kiedy gość później wracał z pracy BO MUSIELI GO PODDAĆ DEKONTAMINACJI - ale koniec końców wszystko się dobrze skończyło, ha ha! Dlaczego, na litość boską, to jest wszystko takie wybielone i wygładzone?! Za bardzo się wczuła w plakaty propagandowe, które sama opisuje?
I jeszcze jedno: język tej ksiązki również jest uproszczony jak dla małego dziecka. Interpunkcja - to już nie wina p. Kiernan - też jest do dupy. W ogóle czytać się tego nie da - ostatnie kilkadziesiąt stron tylko przejrzałem, bo życia szkoda na taką makulaturę.
Podsumowując: wstyd, wstyd, i jeszcze raz WSTYD! Jak można tak spieprzyć tak dobry, wielopłaszczyznowy temat...? Niech pójdzie do roboty do jakiejś lokalnej redakcji z rubryką towarzyską - tam będzie mogła sobie do woli pisać o braku chodników i relacjach damsko-męskich.
- Hebius
- Posty: 15051
- Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
- Lokalizacja: Kętrzyn
Re: To się czyta
Nie pójdzie, bo tam już AI jest do takiego pisania.
– Jakże mogę wymagać, żeby on, będąc o tyle wyższym ode mnie, znajdował jakąkolwiek w moim towarzystwie przyjemność? Nie byłażby to szalona z mej strony pretensja?
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Widzę, że się idealnie wpasowałeś w temat ze swoim nowym hobby
- Hebius
- Posty: 15051
- Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
- Lokalizacja: Kętrzyn
Re: To się czyta
Niestety to już nie jest fikcja, tylko rzeczywistość. Cały czas próbuję zmusić AI do napisania za mnie blotki i na razie ponoszę klęskę w swoich działaniach. Ale dostaję teksty, które spokojnie mógłbym znaleźć w prasie dla kobiet , czy w necie.
Ciekawe na ile Denise Kiernan pisała samodzielnie te "Dziewczyny atomowe", a na ile z pomocą AI.
Brak tylko odpowiednio dobranego zdjęcia z Pixabay i można publikować.]Jak radzić sobie z zimowym lenistwem?
Zima może być piękną porą roku, ale dla niektórych z nas może być także trudna do przeżycia. Długie, mroźne dni i ciemne, ponure wieczory mogą wpłynąć na nasze samopoczucie i energię. Często czujemy się rozleniwieni i niechętni do podejmowania jakichkolwiek działań.
Jeśli czujesz, że zima sprawia, że jesteś rozmemłany i leniwy, nie jesteś sam. Wielu z nas boryka się z tym samym problemem. Ale istnieją sposoby, aby pokonać zimowe lenistwo i odzyskać motywację do działania.
Po pierwsze, ważne jest, aby zadbać o swoje zdrowie fizyczne. Regularne ćwiczenia mogą pomóc Ci w uzyskaniu dodatkowej energii i poprawieniu nastroju. Jeśli nie masz ochoty wychodzić z domu, spróbuj znaleźć ćwiczenia do wykonania w domu lub na przykład rozgrzej się podczas sprzątania.
Po drugie, zadbaj o swoje zdrowie psychiczne. Zimą często cierpimy na brak światła słonecznego, co może wpłynąć na nasz nastrój. Warto w takim przypadku skorzystać z lampy terapeutycznej, która może pomóc w poprawie nastroju i poziomu energii.
Po trzecie, spróbuj ustalić sobie cele i plany na zimę. Mogą to być małe cele, takie jak codzienny spacer, czy większe projekty, takie jak nauka nowego języka. Praca nad czymś, co Cię interesuje i co Cię cieszy, może pomóc Ci w pokonaniu zimowego lenistwa.
W końcu, nie zapominaj o swoich bliskich. Zimowa aura może skłaniać nas do izolowania się od reszty świata, ale ważne jest, aby utrzymywać kontakt z rodziną i przyjaciółmi. Spotkania towarzyskie, rozmowy przez telefon lub wirtualne czaty mogą pomóc w poprawie nastroju i odzyskaniu energii.
Zima może być trudna, ale nie musi być. Pamiętaj, że istnieją sposoby, aby pokonać zimowe lenistwo i cieszyć się tą porą roku. Działaj, zadawaj sobie cele, dbaj o swoje zdrowie i utrzymuj kontakt z ludźmi. W ten sposób zima może stać się dla Ciebie pięknym i pełnym energii czasem.
Ciekawe na ile Denise Kiernan pisała samodzielnie te "Dziewczyny atomowe", a na ile z pomocą AI.
– Jakże mogę wymagać, żeby on, będąc o tyle wyższym ode mnie, znajdował jakąkolwiek w moim towarzystwie przyjemność? Nie byłażby to szalona z mej strony pretensja?
- Dorian_Gray
- Posty: 2029
- Rejestracja: 18-07-2018 20:38:15
- Lokalizacja: Mazowsze
Re: To się czyta
a teraz kolejna książka Pana Piątka:Dorian_Gray w styczniu pisze: ↑22-01-2023 09:42:14 Grzegorz Piątek
"Najlepsze Miasto Świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949"
Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Po pierwsze, to było w 2013 r. Wtedy sztuczna inteligencja potrafiła co najwyżej autonomicznie dobrać język, w jakim odpowie "Skontaktuj się z obsługą klienta" Po drugie, nie wykluczam, że Denise Kiernan sama jest sztuczną inteligencją.
- bolevitch
- Posty: 5451
- Rejestracja: 22-07-2018 14:45:00
Re: To się czyta
słucham Szkiców piórkiem Andrzeja Bobkowskiego na ninateka.pl . Nie znałem tego wcześniej, bardzo dobre.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Przeczytałem to:
I w sumie tylko po to to tutaj wstawiam, żeby stwierdzić, że jest to dokładne przeciwieństwo tego syfu z wcześniej. Małgorzata Wanke-Jakubowska, Maria Wanke-Jerie, "Solidarność w eterze. Rzecz o wrocławskich radiowcach", Wydawnictwo "Profil" / IPN Wrocław, ss. 144. Książeczka mała, właściwie broszurka (sama treść ma niecałe 90 stron; prawie 50 stron zajmują ilustracje). Objętość nie pozwoliła autorkom wejść w pomniejsze szczegóły tematu, ale został on omówiony całościowo. Wyłania się z tej książki konkretny obraz i zawarta w niej jest konkretna wiedza o historii solidarnościowego radia; narracja poprowadzona jest ciekawie, ale bez efekciarstwa i koncentracji tylko na najbardziej jaskrawych epizodach. Materiał ilustracyjny jest bogaty. Innymi słowy, jest to skrajny kontrast - całkowicie inny poziom jakości, niż "Dziewczyny atomowe", pomimo tego, że ta pozycja jest niepozorna i w zasadzie nieznana - a tamta została napisana przez autorkę z długą listą prestiżowych redakcji w biogramie i była nieźle rozreklamowana.
Nie wiem o co chodzi z Wrocławiem, ale od mniej-więcej pół roku strasznie mi się pcha do życia. Ww. książeczka, "Wielka woda", "Kryminalny Wrocław" I. Michalewicz, "Twierdza. Solidarność Walcząca" I. Janke - przecież nie wybierałem tego ze względu na miasto. "Wielka woda" akurat wyszła i zrobiła się głośna (i słusznie), a te 3 książki same mi się nawinęły. Powiem więcej - nie tylko nie wybierałem celowo, ale wcześniej nawet unikałem. Mój okropny były chciał mnie wywieźć do Wrocławia wbrew mojej woli, a potem sam tam pojechał. Facet miał taką cechę, że jak się na czymś zafiksował, to tak bredził i bredził na ten temat, że potrafił naprawdę go obrzydzić. Wcześniej mój emocjonalny stosunek do Łodzi i Holandii był raczej neutralny, a po tym związku zrobił się negatywny. Holandia jest raczej nie do uratowania, a Łódź to inna kategoria - ale Wrocławia jeszcze chyba w takim stopniu nie zdegenerował - bo pod wpływem tych ww. utworów postanowiłem, że pojadę w tym roku do Wrocławia na parę dni.
I w sumie tylko po to to tutaj wstawiam, żeby stwierdzić, że jest to dokładne przeciwieństwo tego syfu z wcześniej. Małgorzata Wanke-Jakubowska, Maria Wanke-Jerie, "Solidarność w eterze. Rzecz o wrocławskich radiowcach", Wydawnictwo "Profil" / IPN Wrocław, ss. 144. Książeczka mała, właściwie broszurka (sama treść ma niecałe 90 stron; prawie 50 stron zajmują ilustracje). Objętość nie pozwoliła autorkom wejść w pomniejsze szczegóły tematu, ale został on omówiony całościowo. Wyłania się z tej książki konkretny obraz i zawarta w niej jest konkretna wiedza o historii solidarnościowego radia; narracja poprowadzona jest ciekawie, ale bez efekciarstwa i koncentracji tylko na najbardziej jaskrawych epizodach. Materiał ilustracyjny jest bogaty. Innymi słowy, jest to skrajny kontrast - całkowicie inny poziom jakości, niż "Dziewczyny atomowe", pomimo tego, że ta pozycja jest niepozorna i w zasadzie nieznana - a tamta została napisana przez autorkę z długą listą prestiżowych redakcji w biogramie i była nieźle rozreklamowana.
Nie wiem o co chodzi z Wrocławiem, ale od mniej-więcej pół roku strasznie mi się pcha do życia. Ww. książeczka, "Wielka woda", "Kryminalny Wrocław" I. Michalewicz, "Twierdza. Solidarność Walcząca" I. Janke - przecież nie wybierałem tego ze względu na miasto. "Wielka woda" akurat wyszła i zrobiła się głośna (i słusznie), a te 3 książki same mi się nawinęły. Powiem więcej - nie tylko nie wybierałem celowo, ale wcześniej nawet unikałem. Mój okropny były chciał mnie wywieźć do Wrocławia wbrew mojej woli, a potem sam tam pojechał. Facet miał taką cechę, że jak się na czymś zafiksował, to tak bredził i bredził na ten temat, że potrafił naprawdę go obrzydzić. Wcześniej mój emocjonalny stosunek do Łodzi i Holandii był raczej neutralny, a po tym związku zrobił się negatywny. Holandia jest raczej nie do uratowania, a Łódź to inna kategoria - ale Wrocławia jeszcze chyba w takim stopniu nie zdegenerował - bo pod wpływem tych ww. utworów postanowiłem, że pojadę w tym roku do Wrocławia na parę dni.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Przeczytałem "Z nienawiści do kobiet" Justyny Kopińskiej, Świat Książki 2018, ss. 223.
Trochę jak na kolejce górskiej. Najpierw przeczytałem biogram autorki na tylnej stronie okładki - brzmi on następująco:
Następnie przeczytałem reportaże - i okazało się, że są świetne. Świetny dobór tematów, wartka narracja, nie ma się do czego przyczepić, jak się zdaje, jeśli chodzi o wiarygodność czy rzetelność dziennikarską. Zabieg, o którym sama autorka wspomina, polegający na nieujawnianiu własnego podejścia, nazwijmy to, ideologicznego, i w ogóle na jak najmniejszym pokazywaniu siebie w tekstach, zdaje egzamin. Dzięki temu czyta się to jak powieść. Chwilami miałem wręcz wrażenie, że aż za łatwo się to pochłania, biorąc pod uwagę ciężar tematów. Co ciekawe, wątek nienawiści do kobiet się tam rzeczywiście przewija, ale nie w każdym tekście, a tam gdzie występuje - stanowi raczej jeden z aspektów (co mnie cieszy, bo z jednej strony jestem za mówieniem o dyskryminacji kobiet, zwłaszcza systemowej, jak najgłośniej; z drugiej, właśnie z tego względu 200 stron przekonywania przekonanego byłoby cokolwiek monotematyczne). W każdym razie, zdecydowanie chcę przeczytać przede wszystkim "Polska odwraca oczy", a potem ew. "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?".
A potem przeczytałem ostatni tekst w książce, czyli wywiad Jadczaka z Kopińską. I wtedy okazało się, że Kopińska co prawda świetnie pisze, ale autopromocję ma dokładnie tak opanowaną, jak sugerował biogram, a nawet bardziej. Ukazuje siebie jako rozchwytywaną i obsypaną nagrodami, z jednej strony pomagającą nieustannie ludziom, z drugiej - cierpiącą i ryzykującą w tego imię, absolutnie niezłomną, czekającą tylko żeby wejść na rynek międzynarodowy, napisać powieści i zacząć kręcić filmy; do której dzwonią policjanci, żeby im coś powiedziała na temat mordercy, którego sami nie mogą rozgryźć. Więc z tego wywiadu wyniosłem przede wszystkim niesmak. Ale to nie zmienia faktu, że jest świetna w tym co robi.
Trochę jak na kolejce górskiej. Najpierw przeczytałem biogram autorki na tylnej stronie okładki - brzmi on następująco:
I pomyślałem sobie, że za dużo tej autopromocji, tzn. nastawiło mnie to negatywnie.Justyna Kopińska – dziennikarka „Dużego Formatu”, magazynu reporterów „Gazety Wyborczej”, socjolog. Zajmuje się tematyką kryminalną, związaną z prawem karnym, sądami i więziennictwem. Doświadczenie zawodowe zdobywała w Stanach Zjednoczonych i Afryce Środkowej. Jest laureatką Nagrody Dziennikarskiej Amnesty International - Pióro Nadziei. Zdobyła Nagrodę PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego, Grand Press, Nagrodę Newsweeka im. Teresy Torańskiej oraz wyróżnienie Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego. Autorka książek Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie? oraz Polska odwraca oczy.
Jako pierwsza dziennikarka z Polski otrzymała European Press Prize w kategorii „Distinguished Writing Award” przyznawaną przez The Guardian Foundation i The Reuters Foundation.
Następnie przeczytałem reportaże - i okazało się, że są świetne. Świetny dobór tematów, wartka narracja, nie ma się do czego przyczepić, jak się zdaje, jeśli chodzi o wiarygodność czy rzetelność dziennikarską. Zabieg, o którym sama autorka wspomina, polegający na nieujawnianiu własnego podejścia, nazwijmy to, ideologicznego, i w ogóle na jak najmniejszym pokazywaniu siebie w tekstach, zdaje egzamin. Dzięki temu czyta się to jak powieść. Chwilami miałem wręcz wrażenie, że aż za łatwo się to pochłania, biorąc pod uwagę ciężar tematów. Co ciekawe, wątek nienawiści do kobiet się tam rzeczywiście przewija, ale nie w każdym tekście, a tam gdzie występuje - stanowi raczej jeden z aspektów (co mnie cieszy, bo z jednej strony jestem za mówieniem o dyskryminacji kobiet, zwłaszcza systemowej, jak najgłośniej; z drugiej, właśnie z tego względu 200 stron przekonywania przekonanego byłoby cokolwiek monotematyczne). W każdym razie, zdecydowanie chcę przeczytać przede wszystkim "Polska odwraca oczy", a potem ew. "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?".
A potem przeczytałem ostatni tekst w książce, czyli wywiad Jadczaka z Kopińską. I wtedy okazało się, że Kopińska co prawda świetnie pisze, ale autopromocję ma dokładnie tak opanowaną, jak sugerował biogram, a nawet bardziej. Ukazuje siebie jako rozchwytywaną i obsypaną nagrodami, z jednej strony pomagającą nieustannie ludziom, z drugiej - cierpiącą i ryzykującą w tego imię, absolutnie niezłomną, czekającą tylko żeby wejść na rynek międzynarodowy, napisać powieści i zacząć kręcić filmy; do której dzwonią policjanci, żeby im coś powiedziała na temat mordercy, którego sami nie mogą rozgryźć. Więc z tego wywiadu wyniosłem przede wszystkim niesmak. Ale to nie zmienia faktu, że jest świetna w tym co robi.
- Achim
- Posty: 1363
- Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
- Lokalizacja: Wrocław
Re: To się czyta
„ Pulverkopf „
Proza Edwarda Pasewicza przywodzi na myśl „ Doktora Faustusa” Thomasa Manna. Jest to powieść poetycka, nastrojowa, ale w opowieści o Patryku Werhuncie i jego poszukiwaniach tożsamości jest jakiś nadmiar wątków, postaci, historii. Nastoletni chłopak znajduje w Międzyrzeczu zwłoki sąsiada. Mógłby to być początek kryminału. Ale akcja rozgrywa się na tzw. „ziemiach odzyskanych” w rodzinie autochtonów i bohater chce poznać skomplikowaną historię swojej rodziny. Powieść o poszukiwaniu tożsamości też byłaby ciekawa, tym bardziej ,że postać babki Weroniki Werhunt jest bardzo interesująca. Do tego dochodzi postać znajomego babki, niemieckiego kompozytora Norberta von Hannenheima, którego życie i twórczość dorosły już Patryk bada. Historię mnożą się : przeżycia wojenne muzyka z okresu I wojny, brutalny koniec II wojny, związany z wejściem wojsk radzieckich, opuszczenie wojsk radzieckich po transformacji ustrojowej, homoseksualny trójkąt, śmiertelna choroba, przemoc w rodzinie. Wszystkie te wątki mnożą się, łączą ze sobą, ale pozostają otwarte. Tak jak pewne kwestie pozostaną dla Patryka nieodkryte, tak „ Pulverkopf” jest do końca powieścią niedopowiedzeń.
Proza Edwarda Pasewicza przywodzi na myśl „ Doktora Faustusa” Thomasa Manna. Jest to powieść poetycka, nastrojowa, ale w opowieści o Patryku Werhuncie i jego poszukiwaniach tożsamości jest jakiś nadmiar wątków, postaci, historii. Nastoletni chłopak znajduje w Międzyrzeczu zwłoki sąsiada. Mógłby to być początek kryminału. Ale akcja rozgrywa się na tzw. „ziemiach odzyskanych” w rodzinie autochtonów i bohater chce poznać skomplikowaną historię swojej rodziny. Powieść o poszukiwaniu tożsamości też byłaby ciekawa, tym bardziej ,że postać babki Weroniki Werhunt jest bardzo interesująca. Do tego dochodzi postać znajomego babki, niemieckiego kompozytora Norberta von Hannenheima, którego życie i twórczość dorosły już Patryk bada. Historię mnożą się : przeżycia wojenne muzyka z okresu I wojny, brutalny koniec II wojny, związany z wejściem wojsk radzieckich, opuszczenie wojsk radzieckich po transformacji ustrojowej, homoseksualny trójkąt, śmiertelna choroba, przemoc w rodzinie. Wszystkie te wątki mnożą się, łączą ze sobą, ale pozostają otwarte. Tak jak pewne kwestie pozostaną dla Patryka nieodkryte, tak „ Pulverkopf” jest do końca powieścią niedopowiedzeń.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
- bolevitch
- Posty: 5451
- Rejestracja: 22-07-2018 14:45:00
Re: To się czyta
Matka Makryna ninateka.pl audio
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Ja przesłuchałem "Łowców skór. Tajemnice zbrodni w łódzkim pogotowiu" Tomasza Patory - czyli tę książkę, przy okazji premiery której w tym roku temat na chwilę odżył (najbardziej przebiły się te potencjalnie możliwe tysiące ofiar - wielu zapewne pamięta).
Najważniejszą rzeczą, która mi się rzuciła w oczy, a która w zasadzie nie pojawiała się w mediach, jest to, jak wiele razy pojawiały się w tej sprawie sytuacje, kiedy różne osoby w zasadzie chciały dobrze, zauważały nieprawidłowości, nie godziły się na nie - i w zasadzie mogłyby zadać temu procederowi poważny cios - a jednak nie robiły tego. Nie chodzi mi o ludzi, którzy wykazali się złą wolą i celowo lub przynajmniej świadomie ignorowali tę sprawę, np. dyrektor, tfu, Lewandowski. Nie; mam na myśli tych, którzy odczuwali potrzebę, aby coś z tym zrobić, ale postanawiali tego zaniechać - pracowników apteki, kierowców, niektórych przedsiębiorców pogrzebowych - bo "To nie moja sprawa", bo "Ale on jest lekarzem, a ja nie, więc jak mogę się sprzeciwić, nie mogę go pouczać", bo "Nie chcę się w to mieszać", bo "Ale co ja mogę" itp. Wielu z nich potem przez długi czas musiało się mierzyć z tym, że niewiele zrobili. I nachodzi mnie w związku z tym myśl, że co prawda "Jedyną rzeczą potrzebną złu do zwycięstwa jest bierność dobrych ludzi.", ale jednocześnie przez tę bierność człowiek potem sam już nie wie, czy jest tym dobrym, czy tym złym, czy kim właściwie. To też jest motyw, który się tam powtarzał - od wewnętrznego sprzeciwu i zewnętrznej bierności często zaczynała się równia pochyła, prowadząca do współudziału w zbrodni. Sam autor też wspomniał o kwestii bierności:
Ale to oznacza, że otwartym pozostaje pytanie, dlaczego właściwie tak się stało. Autor wspomina o zadziwiającym milczeniu nauki, jeśli chodzi o eksplanację tego mechanizmu w tym konkretnym przypadku. Sam proponuje własne wyjaśnienie - że to skutek połączenia konsekwencji poprzedniego ustroju, z jego demoralizującym, patologicznym, korupcjogennym charakterem, obsesją tajności - z przemianami lat 90.: deregulacją, słabością państwa i jego instytucji, desperacją wywołaną stanem gospodarki. Wydaje mi się, że trafnie wyjaśnia to kwestię "braku woli politycznej" do wyjaśniania tej sprawy, dopóki nie zrobiła się ona odpowiednio głośna - fałszywe postrzeganie liberalizmu, jako ideologii w której model kapitalistyczny ma być wolny od krytyki, doprowadziło do obaw o potencjalne konsekwencje tej afery dla liberalizmu właśnie. Moim zdaniem to oczywiście równie prawdziwe co absurdalne, tzn. jest to przedziwne zjawisko, w którym liberałowie zaczynają myśleć kategoriami manichejskimi - a więc takimi, które powinny być im całkowicie obce, bo stanowią mentalne pokłosie komunizmu. Gdyby myśleli racjonalnie, wiedzieliby doskonale, że liberalizm nie wymaga, aby czysty kapitalizm był idealny; krytyka niektórych konsekwencji działania mechanizmu rynkowego nie neguje idei wolnego rynku; a swoboda gospodarcza nie oznacza ani słabości państwa, ani tolerancji dla korupcji; partnerstwo publiczno-prywatne to nie klientelizm; itp., itd. Idea liberalna sama w sobie jest wystarczająco silna i spójna, aby nie musiała bać się walki z anarchią.
W związku z powyższym, nawet jako liberał, jestem w stanie przyjąć to wyjaśnienie. Ale raczej jako tłumaczące postawę polityków i urzędników. W układance dotyczącej motywacji samych sprawców nadal brakuje mi jednak kluczowego elementu. Bo te uwarunkowania społeczno-ekonomiczne i kulturowe, które zostały wyżej wskazane, stanowiły warunek niezbędny, tzn. bez nich by do tego nie doszło. Tym niemniej, większość tego kraju funkcjonowała wówczas w zbliżonych uwarunkowaniach, a jednak większość jego mieszkańców nie została seryjnymi mordercami. Musiały więc istnieć jakieś determinanty typowe dla tego środowiska, grupy zawodowej, konkretnych jednostek, które to umożliwiły. Np. dr Morawski, cytowany przez Patorę, zahacza o to i prezentuje chyba najbardziej dojrzałą ocenę genezy tych zbrodni - wspominając po prostu o poczuciu bezsensu, zobojętnieniu i obciążeniu psychicznym załóg karetek. Nie wiem, czy jest to wyczerpujące wyjaśnienie, ale sądzę, że może iść w dobrą stronę - bo wskazuje na cechę specyficzną dla wybranych grup zawodowych - czyli taką, która może odróżniać ich skłonność do morderstwa od ogólnospołecznego braku takiej skłonności. Mówi on:
I to kieruje mnie ku ostatniemu wątkowi. Kiedy zaczynałem tego słuchać, miałem raczej postawę polegającą na ponurej fascynacji, której jednak towarzyszyło przekonanie, że to było coś, co nie mogłoby się powtórzyć współcześnie. Tzn. wyniknęło właśnie z warunków istniejących w tamtym punkcie czasu i przestrzeni, których już nie ma - a więc była to "bezpieczna" ponura fascynacja - niby to nie fikcja, niby nieodległa, ale jednak trochę bajka o żelaznym wilku. Ale im dalej w ten tekst, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że w zasadzie... nie ma niczego, żadnej namacalnej zapory, żadnego bezpiecznika, który by uniemożliwił popełnienie podobnej serii zbrodni dzisiaj. Są co prawda różne elementy, które by to utrudniły, ale te wszystkie negatywne uwarunkowania z lat 90. - słabość państwa, nieefektywność służb, koniunkturalizm, korupcja, bezrobocie, bieda, pauperyzacja - to rzecz nabyta. Nie ma państwa, w którym można by było zagwarantować, że się nie pojawią. A skoro nie ma żadnego twardego zabezpieczenia, ani gwarancji że się nie pojawią, to nie można też powiedzieć, że żelazny wilk pewnego dnia jednak nie stanie w drzwiach. Dr Morawski stwierdza w rozmowie z autorem tak:
Najważniejszą rzeczą, która mi się rzuciła w oczy, a która w zasadzie nie pojawiała się w mediach, jest to, jak wiele razy pojawiały się w tej sprawie sytuacje, kiedy różne osoby w zasadzie chciały dobrze, zauważały nieprawidłowości, nie godziły się na nie - i w zasadzie mogłyby zadać temu procederowi poważny cios - a jednak nie robiły tego. Nie chodzi mi o ludzi, którzy wykazali się złą wolą i celowo lub przynajmniej świadomie ignorowali tę sprawę, np. dyrektor, tfu, Lewandowski. Nie; mam na myśli tych, którzy odczuwali potrzebę, aby coś z tym zrobić, ale postanawiali tego zaniechać - pracowników apteki, kierowców, niektórych przedsiębiorców pogrzebowych - bo "To nie moja sprawa", bo "Ale on jest lekarzem, a ja nie, więc jak mogę się sprzeciwić, nie mogę go pouczać", bo "Nie chcę się w to mieszać", bo "Ale co ja mogę" itp. Wielu z nich potem przez długi czas musiało się mierzyć z tym, że niewiele zrobili. I nachodzi mnie w związku z tym myśl, że co prawda "Jedyną rzeczą potrzebną złu do zwycięstwa jest bierność dobrych ludzi.", ale jednocześnie przez tę bierność człowiek potem sam już nie wie, czy jest tym dobrym, czy tym złym, czy kim właściwie. To też jest motyw, który się tam powtarzał - od wewnętrznego sprzeciwu i zewnętrznej bierności często zaczynała się równia pochyła, prowadząca do współudziału w zbrodni. Sam autor też wspomniał o kwestii bierności:
Po drugie, tak na marginesie, niesłusznymi okazują się moje wcześniejsze uwagi na ten temat:(...) Sędzia Stanisław Zabłocki podsumował: "Ta sprawa nie jest obrazem całej służby zdrowia, nawet tego fragmentu, jakim jest pogotowie ratunkowe. To był tylko mroczny, wynaturzony margines. Pokazuje, jak głęboki może być upadek człowieka, gdy puszczą hamulce moralne. Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość" - podsumował sprawę cytatem z listu św. Pawła do Tymoteusza. Z ostatnimi refleksjami sędziego trudno mi się zgodzić. (...) Chciwość jednych, skoro przy niej jesteśmy, musi choćby iść w parze z obojętnością tych, którzy powinni ją ograniczać.
Niestety, w "Łowcach skór..." dużo częściej opisywane są sytuacje postępującej demoralizacji i nabytej znieczulicy, niż porządnych ludzi, którzy wycofywali się z tego środowiska.uzytkownik_konta pisze: ↑21-01-2023 22:01:20 Może być tak, że to nie był problem tego, że pogotowie się zdeprawowało. Pogotowie po prostu stworzyło sytuację, w której - drogą eliminacji - pozostawali tylko ludzie o szczególnych "predyspozycjach", tzn. nieczuli na cierpienie innych. Na pewno był moment, kiedy zabijanie jeszcze nie było zbyt powszechne, ale podejrzewano to albo plotkowano o tym. Taka sytuacja jest wspomniana w artykule. I wówczas ci normalni stwierdzali, że nic tam po nich, i odchodzili. I tak drogą eliminacji pogotowie nasycało się, nasycało, aż się nasyciło.
Ale to oznacza, że otwartym pozostaje pytanie, dlaczego właściwie tak się stało. Autor wspomina o zadziwiającym milczeniu nauki, jeśli chodzi o eksplanację tego mechanizmu w tym konkretnym przypadku. Sam proponuje własne wyjaśnienie - że to skutek połączenia konsekwencji poprzedniego ustroju, z jego demoralizującym, patologicznym, korupcjogennym charakterem, obsesją tajności - z przemianami lat 90.: deregulacją, słabością państwa i jego instytucji, desperacją wywołaną stanem gospodarki. Wydaje mi się, że trafnie wyjaśnia to kwestię "braku woli politycznej" do wyjaśniania tej sprawy, dopóki nie zrobiła się ona odpowiednio głośna - fałszywe postrzeganie liberalizmu, jako ideologii w której model kapitalistyczny ma być wolny od krytyki, doprowadziło do obaw o potencjalne konsekwencje tej afery dla liberalizmu właśnie. Moim zdaniem to oczywiście równie prawdziwe co absurdalne, tzn. jest to przedziwne zjawisko, w którym liberałowie zaczynają myśleć kategoriami manichejskimi - a więc takimi, które powinny być im całkowicie obce, bo stanowią mentalne pokłosie komunizmu. Gdyby myśleli racjonalnie, wiedzieliby doskonale, że liberalizm nie wymaga, aby czysty kapitalizm był idealny; krytyka niektórych konsekwencji działania mechanizmu rynkowego nie neguje idei wolnego rynku; a swoboda gospodarcza nie oznacza ani słabości państwa, ani tolerancji dla korupcji; partnerstwo publiczno-prywatne to nie klientelizm; itp., itd. Idea liberalna sama w sobie jest wystarczająco silna i spójna, aby nie musiała bać się walki z anarchią.
W związku z powyższym, nawet jako liberał, jestem w stanie przyjąć to wyjaśnienie. Ale raczej jako tłumaczące postawę polityków i urzędników. W układance dotyczącej motywacji samych sprawców nadal brakuje mi jednak kluczowego elementu. Bo te uwarunkowania społeczno-ekonomiczne i kulturowe, które zostały wyżej wskazane, stanowiły warunek niezbędny, tzn. bez nich by do tego nie doszło. Tym niemniej, większość tego kraju funkcjonowała wówczas w zbliżonych uwarunkowaniach, a jednak większość jego mieszkańców nie została seryjnymi mordercami. Musiały więc istnieć jakieś determinanty typowe dla tego środowiska, grupy zawodowej, konkretnych jednostek, które to umożliwiły. Np. dr Morawski, cytowany przez Patorę, zahacza o to i prezentuje chyba najbardziej dojrzałą ocenę genezy tych zbrodni - wspominając po prostu o poczuciu bezsensu, zobojętnieniu i obciążeniu psychicznym załóg karetek. Nie wiem, czy jest to wyczerpujące wyjaśnienie, ale sądzę, że może iść w dobrą stronę - bo wskazuje na cechę specyficzną dla wybranych grup zawodowych - czyli taką, która może odróżniać ich skłonność do morderstwa od ogólnospołecznego braku takiej skłonności. Mówi on:
Dopiero zderzenie obu tych warunków sine qua non doprowadziło do tego, co się stało.Następowała proliferacja zła, do którego bardzo łatwo przywyknąć, jak do niedbalstwa. Katalizatorem upadku się pieniądze za skóry i przyzwolenie władz (...). Systemowa patologia nałożyła się na upadek etyki i go zwielokrotniła. Bezduszność spotkała się z chęcią zysku. Lekarze, kierowcy, sanitariusze, demoralizowali się zbiorowo.
I to kieruje mnie ku ostatniemu wątkowi. Kiedy zaczynałem tego słuchać, miałem raczej postawę polegającą na ponurej fascynacji, której jednak towarzyszyło przekonanie, że to było coś, co nie mogłoby się powtórzyć współcześnie. Tzn. wyniknęło właśnie z warunków istniejących w tamtym punkcie czasu i przestrzeni, których już nie ma - a więc była to "bezpieczna" ponura fascynacja - niby to nie fikcja, niby nieodległa, ale jednak trochę bajka o żelaznym wilku. Ale im dalej w ten tekst, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że w zasadzie... nie ma niczego, żadnej namacalnej zapory, żadnego bezpiecznika, który by uniemożliwił popełnienie podobnej serii zbrodni dzisiaj. Są co prawda różne elementy, które by to utrudniły, ale te wszystkie negatywne uwarunkowania z lat 90. - słabość państwa, nieefektywność służb, koniunkturalizm, korupcja, bezrobocie, bieda, pauperyzacja - to rzecz nabyta. Nie ma państwa, w którym można by było zagwarantować, że się nie pojawią. A skoro nie ma żadnego twardego zabezpieczenia, ani gwarancji że się nie pojawią, to nie można też powiedzieć, że żelazny wilk pewnego dnia jednak nie stanie w drzwiach. Dr Morawski stwierdza w rozmowie z autorem tak:
I może to nietypowe skojarzenie, ale w kontekście powyższego chyba zrozumiałe - że szansa na to rośnie wraz ze spadkami indeksów giełdowych.Czy dziś jest inaczej? Tylko po części. (...) Jestem pewien, że hydra, w takiej czy innej postaci, odrośnie.
- Walpurg
- Posty: 9539
- Rejestracja: 22-07-2018 17:59:15
- Lokalizacja: Śląsk
Re: To się czyta
Ten pierwszy pod okładką akapit o obojętności czytałem i miałem przed oczami Auschwitz i podobne miejsca. To chyba identyczny mechanizm.
A dzisiaj może być łatwiej i z innego powodu - w karetkach jeżdżą głównie ratownicy medyczni, ludzie o sporej wiedzy i umiejętnościach, ale jednak bez porównania gorszym - nie wiem jak to nazwać - etosie?
A dzisiaj może być łatwiej i z innego powodu - w karetkach jeżdżą głównie ratownicy medyczni, ludzie o sporej wiedzy i umiejętnościach, ale jednak bez porównania gorszym - nie wiem jak to nazwać - etosie?
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Trudno nie mieć właśnie takich skojarzeń; w książce też zresztą padają. Ale chyba nawet - i wiem, że to ekstremalne stwierdzenie - Auschwitz jest mniej odrażające, pomijając skalę. Po SS nikt nie oczekiwał ratowania ludzi, członkowie nie przedstawiali siebie jako dobroczyńców, usiłując korzystać z prestiżu z tego akurat wynikającego; a do tego państwo i społeczeństwo stworzyło dla nich uwarunkowania do działania. "Wykonywałem rozkazy" nie jest, oczywiście, żadnym usprawiedliwieniem; ale jednak jest bardziej zrozumiałe, niż działanie - mimo wszystko - wbrew państwu i społeczeństwu, w celu popełnienia potworności. Albo inaczej: nie chcę urządzać konkursu SS vs. "łowcy skór", na to, kto jest bardziej zepsuty - ale w większym stopniu jestem zdolny pojąć samo istnienie SS, niż "łowców skór".
Natomiast z tym ostatnim bym się nie zgodził. W rozmowie Patory z Morawskim - chyba najbardziej wartościowej części książki (i nie dlatego, że reszta jest mało wartościowa - przeciwnie) - jest to wymieniane jako jedna z nielicznych trwałych, i w sumie mało znacząca, ale jednak zmiana na lepsze. I z tym się trzeba zgodzić, bo z historii tej bandy morderców wynika jasno, że była to zbieranina złożona m.in. z mechaników, glazurników, czy ludzi bez żadnych kwalifikacji, którzy szukali po prostu jakiejkolwiek pracy. Zacytowane było m.in. podanie o przyjęcie do pracy, w którym kandydat napisał jedynie, że prosi o przyjęcie do pracy w pogotowiu, ponieważ... chciałby pracować w pogotowiu (i zostało ono rozpatrzone pozytywnie).
Chyba że masz na myśli lekarzy. W tym przypadku jest jeszcze gorzej. Patora bardzo dokładnie i rozlegle opisał, jak od pierwszej chwili i w zasadzie do samego końca środowisko lekarskie przeszło na tryb obrony za wszelką cenę, m.in. wypisując w prasie branżowej paszkwile wymierzone przeciwko autorom pierwszego reportażu, negując wszelkie zbrodnie, minimalizując rolę "handlu zwłokami", relatywizując go, negując jego znaczenie jako uwarunkowania morderstw. Autor nazywa to gettoizacją i zahacza o różne przyczyny - prawdopodobnie, skądinąd, oddziałujące jednocześnie - takie jak solidarność wewnątrz grupy, obawa przed reakcją społeczeństwa i wrażenie oblężonej twierdzy; coś, co można określić mianem nadmiernego utożsamienia, czy też zlania się, jednostki z grupą; wreszcie, bona fide niedowierzanie, że coś takiego mogło mieć miejsce. W rozmowie z Morawskim pada też stwierdzenie, że żadna poważna debata na ten temat nigdy - z perspektywy 2023 r.! - się w tym środowisku nie odbyła (z sugestią, że w obawie o prestiż zawodu i integralność środowiska). Co więcej, lekarze - teoretycznie odgrywający w zespołach karetek wiodącą rolę - w zasadzie albo szli za przykładem zdemoralizowanych sanitariuszy i kierowców, albo dawali się im zdominować - po prostu bali się ich. Nieformalna pozycja siły, wpływy wynikające z powiązań interpersonalnych (w zasadzie klientelistycznych) po prostu przeważały ponad formalną pozycją lekarza. W "Łowcach skór..." opisany został chyba tylko jeden przypadek lekarza jeżdżącego w karetce, który pozostał niezłomny. Więc, podsumowując, lekarze, zarówno jednostki w tej historii występujące, jak i in gremio, jako środowisko - nie pokazali się ani jako ostoja jakichkolwiek zasad w pogotowiu, ani jako ktoś, kogo w większości usunięcia z karetek warto żałować. Nigdy też, tak naprawdę, się symbolicznie z tego nie oczyścili. Po prostu przycichło, siłą rzeczy.
A właśnie, zapomniałbym o jeszcze jednym, a trzeba oddać sprawiedliwość. Poza wszystkim innym, książka jest napisana doskonale. Autor na wstępie zaznacza, że nie jest to rozrywka - a jednak jest niesamowicie wciągająca, nie zwalnia ani na moment; nie ma tam nic, co do czego czytelnik (lub słuchacz) mógłby mieć wrażenie, że nic nie wnosi lub nie jest interesujące. Ze względu na zapewnienie, że nie jest to rozrywka, miałem w pewnym sensie poczucie winy, że nie jest to tekst, do którego trzeba się zmuszać z poczucia obowiązku. Ale potem przyszło mi do głowy, że może to też jest pewien sposób przekazu: odbiór jest tak przystępny, bo przypomina powieść o walce dobra ze złem, ale częścią tego doświadczenia jest także stopniowe rozmywanie się tego zła, trudność ze wskazaniem gdzie dokładnie ono siedzi i skąd przyszło; oraz to, że w przeciwieństwie do bajek dla dorosłych, chociażby stereotypowych kryminałów i westernów, dobro odnosi tylko symboliczne (bo nawet nie moralne) i, w gruncie rzeczy, pyrrusowe zwycięstwo. To zderzenie typowego rozwoju akcji takich utworów, z tym, jak rozegrała się ta historia, to też środek przekazu.
Natomiast z tym ostatnim bym się nie zgodził. W rozmowie Patory z Morawskim - chyba najbardziej wartościowej części książki (i nie dlatego, że reszta jest mało wartościowa - przeciwnie) - jest to wymieniane jako jedna z nielicznych trwałych, i w sumie mało znacząca, ale jednak zmiana na lepsze. I z tym się trzeba zgodzić, bo z historii tej bandy morderców wynika jasno, że była to zbieranina złożona m.in. z mechaników, glazurników, czy ludzi bez żadnych kwalifikacji, którzy szukali po prostu jakiejkolwiek pracy. Zacytowane było m.in. podanie o przyjęcie do pracy, w którym kandydat napisał jedynie, że prosi o przyjęcie do pracy w pogotowiu, ponieważ... chciałby pracować w pogotowiu (i zostało ono rozpatrzone pozytywnie).
Chyba że masz na myśli lekarzy. W tym przypadku jest jeszcze gorzej. Patora bardzo dokładnie i rozlegle opisał, jak od pierwszej chwili i w zasadzie do samego końca środowisko lekarskie przeszło na tryb obrony za wszelką cenę, m.in. wypisując w prasie branżowej paszkwile wymierzone przeciwko autorom pierwszego reportażu, negując wszelkie zbrodnie, minimalizując rolę "handlu zwłokami", relatywizując go, negując jego znaczenie jako uwarunkowania morderstw. Autor nazywa to gettoizacją i zahacza o różne przyczyny - prawdopodobnie, skądinąd, oddziałujące jednocześnie - takie jak solidarność wewnątrz grupy, obawa przed reakcją społeczeństwa i wrażenie oblężonej twierdzy; coś, co można określić mianem nadmiernego utożsamienia, czy też zlania się, jednostki z grupą; wreszcie, bona fide niedowierzanie, że coś takiego mogło mieć miejsce. W rozmowie z Morawskim pada też stwierdzenie, że żadna poważna debata na ten temat nigdy - z perspektywy 2023 r.! - się w tym środowisku nie odbyła (z sugestią, że w obawie o prestiż zawodu i integralność środowiska). Co więcej, lekarze - teoretycznie odgrywający w zespołach karetek wiodącą rolę - w zasadzie albo szli za przykładem zdemoralizowanych sanitariuszy i kierowców, albo dawali się im zdominować - po prostu bali się ich. Nieformalna pozycja siły, wpływy wynikające z powiązań interpersonalnych (w zasadzie klientelistycznych) po prostu przeważały ponad formalną pozycją lekarza. W "Łowcach skór..." opisany został chyba tylko jeden przypadek lekarza jeżdżącego w karetce, który pozostał niezłomny. Więc, podsumowując, lekarze, zarówno jednostki w tej historii występujące, jak i in gremio, jako środowisko - nie pokazali się ani jako ostoja jakichkolwiek zasad w pogotowiu, ani jako ktoś, kogo w większości usunięcia z karetek warto żałować. Nigdy też, tak naprawdę, się symbolicznie z tego nie oczyścili. Po prostu przycichło, siłą rzeczy.
A właśnie, zapomniałbym o jeszcze jednym, a trzeba oddać sprawiedliwość. Poza wszystkim innym, książka jest napisana doskonale. Autor na wstępie zaznacza, że nie jest to rozrywka - a jednak jest niesamowicie wciągająca, nie zwalnia ani na moment; nie ma tam nic, co do czego czytelnik (lub słuchacz) mógłby mieć wrażenie, że nic nie wnosi lub nie jest interesujące. Ze względu na zapewnienie, że nie jest to rozrywka, miałem w pewnym sensie poczucie winy, że nie jest to tekst, do którego trzeba się zmuszać z poczucia obowiązku. Ale potem przyszło mi do głowy, że może to też jest pewien sposób przekazu: odbiór jest tak przystępny, bo przypomina powieść o walce dobra ze złem, ale częścią tego doświadczenia jest także stopniowe rozmywanie się tego zła, trudność ze wskazaniem gdzie dokładnie ono siedzi i skąd przyszło; oraz to, że w przeciwieństwie do bajek dla dorosłych, chociażby stereotypowych kryminałów i westernów, dobro odnosi tylko symboliczne (bo nawet nie moralne) i, w gruncie rzeczy, pyrrusowe zwycięstwo. To zderzenie typowego rozwoju akcji takich utworów, z tym, jak rozegrała się ta historia, to też środek przekazu.
- Walpurg
- Posty: 9539
- Rejestracja: 22-07-2018 17:59:15
- Lokalizacja: Śląsk
Re: To się czyta
Straszne.
Chyba dołożyć jeszcze można do tego ten kuriozalny mechanizm, zgodnie z którym lekarzom w zasadzie nie wolno krytykować innych lekarzy, bo niemal na pewno czeka ich odpowiedzialność przed sądem lekarskim. Ta zinstytucjonalizowana ochrona wszelkich patologii w środowisku też zniechęca do "widzenia" zła.
Chyba dołożyć jeszcze można do tego ten kuriozalny mechanizm, zgodnie z którym lekarzom w zasadzie nie wolno krytykować innych lekarzy, bo niemal na pewno czeka ich odpowiedzialność przed sądem lekarskim. Ta zinstytucjonalizowana ochrona wszelkich patologii w środowisku też zniechęca do "widzenia" zła.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5389
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Niby tam jest napisane - tzn. w Kodeksie etyki lekarskiej - że "Lekarz powinien zachować szczególną ostrożność w formułowaniu opinii o
działalności zawodowej innego lekarza, w szczególności nie powinien publicznie dyskredytować go w jakikolwiek sposób", "Jeżeli interwencja [bezpośrednio wobec tego lekarza] okaże się nieskuteczna albo dostrzeżony błąd lub naruszenie zasad etyki powoduje poważną szkodę, konieczne jest poinformowanie organu izby lekarskiej" i "Poinformowanie organu izby lekarskiej o zauważonym naruszeniu zasad etycznych i niekompetencji zawodowej innego lekarza nie stanowi naruszenia zasad etyki". I słusznie w "Łowcach skór..." autor zauważa, że rozumienie fragmentu przysięgi - "strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić, a do kolegów lekarzy odnosić się z należną im życzliwością, nie podważając zaufania do nich" - jako "trzymać dziób na kłódkę" jest wypaczone. Można też dodać, że jest sprzeczne z tym, co po przecinku: "jednak postępując bezstronnie i mając na względzie dobro chorych"; i że w długiej perspektywie nie leży też w interesie samego środowiska lekarskiego, co ta afera świetnie pokazała.
Innymi słowy, uważam że przed sądem - jeśli nie lekarskim, to Najwyższym - by się ktoś taki wybronił. Z tym, że... I tego się dowiedziałem, doczytując przed chwilą. Katalog przyczyn odwoławczych, w związku z których wystąpieniem można wnieść do SN kasację od wyroku Naczelnego Sądu Lekarskiego, czyli ichniej 2. istancji, jest bardzo ograniczony. Jest w zasadzie taki sam, jak w przypadku postępowania karnego. Na pierwszy rzut oka widać, że to absurd, biorąc pod uwagę, że jest to kasacja wnoszona od wyroku jakiegoś korporacyjnego bóg-wie-czego, funkcjonującego w ogóle poza systemem sądów powszechnych, w czego skład wchodzą tylko lekarze.
Ale, co więcej, tak - zszargana reputacja na skutek oskarżeń i postępowań przed sądami, kalumnie ze strony kolegów-lekarzy, ostracyzm z środowisku, antyreklama - tak, to wszystko na pewno jest bardzo demobilizujące, jeśli chodzi o mówienie przez lekarzy o nieprawidłowościach w służbie zdrowia. Mówiąc wprost, żeby się zdobyć na nagłośnienie jakiejś grubszej sprawy, trzeba bardzo wiele poświęcenia i woli walki - co do tego nie mam wątpliwości.
działalności zawodowej innego lekarza, w szczególności nie powinien publicznie dyskredytować go w jakikolwiek sposób", "Jeżeli interwencja [bezpośrednio wobec tego lekarza] okaże się nieskuteczna albo dostrzeżony błąd lub naruszenie zasad etyki powoduje poważną szkodę, konieczne jest poinformowanie organu izby lekarskiej" i "Poinformowanie organu izby lekarskiej o zauważonym naruszeniu zasad etycznych i niekompetencji zawodowej innego lekarza nie stanowi naruszenia zasad etyki". I słusznie w "Łowcach skór..." autor zauważa, że rozumienie fragmentu przysięgi - "strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić, a do kolegów lekarzy odnosić się z należną im życzliwością, nie podważając zaufania do nich" - jako "trzymać dziób na kłódkę" jest wypaczone. Można też dodać, że jest sprzeczne z tym, co po przecinku: "jednak postępując bezstronnie i mając na względzie dobro chorych"; i że w długiej perspektywie nie leży też w interesie samego środowiska lekarskiego, co ta afera świetnie pokazała.
Innymi słowy, uważam że przed sądem - jeśli nie lekarskim, to Najwyższym - by się ktoś taki wybronił. Z tym, że... I tego się dowiedziałem, doczytując przed chwilą. Katalog przyczyn odwoławczych, w związku z których wystąpieniem można wnieść do SN kasację od wyroku Naczelnego Sądu Lekarskiego, czyli ichniej 2. istancji, jest bardzo ograniczony. Jest w zasadzie taki sam, jak w przypadku postępowania karnego. Na pierwszy rzut oka widać, że to absurd, biorąc pod uwagę, że jest to kasacja wnoszona od wyroku jakiegoś korporacyjnego bóg-wie-czego, funkcjonującego w ogóle poza systemem sądów powszechnych, w czego skład wchodzą tylko lekarze.
Ale, co więcej, tak - zszargana reputacja na skutek oskarżeń i postępowań przed sądami, kalumnie ze strony kolegów-lekarzy, ostracyzm z środowisku, antyreklama - tak, to wszystko na pewno jest bardzo demobilizujące, jeśli chodzi o mówienie przez lekarzy o nieprawidłowościach w służbie zdrowia. Mówiąc wprost, żeby się zdobyć na nagłośnienie jakiejś grubszej sprawy, trzeba bardzo wiele poświęcenia i woli walki - co do tego nie mam wątpliwości.
- bolevitch
- Posty: 5451
- Rejestracja: 22-07-2018 14:45:00
Re: To się czyta
akurat nie mogę się zgodzić z tym, że lekarze nie krytykują lekarzy - spotykam się z tym relatywnie często. Jest to mechanizm budowania własnego autorytetu w oczach pacjenta. (ostatnio dentysta)