Właśnie byłem w kinie

Książka, kino, teatr, muzyka, telewizja...
Regulamin forum
Info: tematy możliwe do przeglądania przez gości forum, dostępne indeksowanie dla bootów typu Google.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215849Post Achim »

„ Dobra siostra”
Debiut Sarah Miro Fischer to przenikliwa analiza stosunków rodzinnych, rozgrywająca się we współczesnym Berlinie. Jakie są granice lojalności i zaufania w rodzinie, czy tak naprawdę znamy swoich bliskich. To kalejdoskop scen, pokazujących życie pielęgniarki Rose/ Marie Bloching/ , jej związek, relacje z bliskimi, hobby, pracę. W Rose narasta wątpliwość, w tym filmie wszystko dzieje się między postaciami, to relacje są tu najistotniejsze.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215865Post Achim »

" Yunan" poetycki, nastrojowy film o pisarzu, uchodźcy z Syrii, który w impasie twórczym i życiowym wyjeżdża na małą wysepkę na Morzu Północnym. Czy piękna i groźna przyroda i życzliwi ludzie zastąpią samotność na emigracji. Ten film to ważny głos w narracji o wielokulturowości . W jednej z głównych ról ikona niemieckiego kina, wielka Hanna Schygulla, a w filmie występuje także fantastyczna Sibel Kekilli.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215881Post Achim »

„ Ari”
Film francuskiej reżyserki Leonor Serraille to dla mnie klasyczny „ Bildungsroman” , ukazujący rozwój i dorastanie bohatera. Tytułowy Ari traci pracę jako nauczyciel zerówki, ojciec wyrzuca go z domu, odwiedza więc dawnych przyjaciół i w ten sposób oglądamy jego historię. Bywa irytujący, lecz reżyserka pokazuje go z czułością i uwagą. Ten film to taki bardzo bliski, intymny portret bohatera, którego poznajemy poprzez relacje z innymi.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Hebius
Posty: 17617
Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
Lokalizacja: Kętrzyn

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215898Post Hebius »

Dla porównania wrażenia Jacka Dehnela:
Jacek Dehnel na FB pisze:
Raptularzyk Nowohoryzontowy 2025

Tym razem zamierzam wklejać raptularzyki po każdym pełnym dniu, a nie raz na trzy dni.
Zobaczymy, jak nam to wyjdzie.

17 VII

Paw zwyczajny
reż. Bernhard Wenger
Dziwnie się czasem składa kalendarz projekcji – i tym sposobem zaczynam festiwal dwiema dość błahymi komedyjkami, które bardziej by pasowały po długim dniu projekcji jako „Nocne szaleństwo”.
„Paw zwyczajny” to opowieść o człowieku, który żyje z zeligowania: wciela się w różne osoby, potrzebne klientom. Może być zajmującym towarzyszem wieczoru, randką, kochającym synem, przypadkowym bohaterem. W zamożnym wiedeńskim społeczeństwie da się z tego – przynajmniej w tej bajce – nie tylko wyżyć, ale też mieć willę z basenem. Ale zeligowanie sprawia, że nasz bohater traci esencję bycia samym sobą, co osłabia jego więzi z bliskimi.
Jest to satyra na wymuskane, idealne życia, gdzie wszystkie emocjonalne problemy załatwia się poprzez zatrudnianie specjalistów; gdzie blaty w kuchni i spotkania na koncertach muszą być nieskazitelne – co trochę przywodzi na myśl świat przerafinowanego Zachodu w „Fynf und cfancyś” Witkowskiego.
I jest to niby przyzwoicie zagrane (choć Albrecht Schuch był niepomiernie lepszy w „Alexanderplatz”), miejscami zabawne, miejscami dobrze podpatrzone; tyle, że „Paw zwyczajny” chciałby być trochę Seidlem, trochę Lanthimosem, trochę Ostlundem, ale przy okazji bardziej się podobać burżujom, czyli tej grupie, z której kpi. Satyra z podwiędniętym biczem, gryząca, ale spiłowanym ząbkiem.

Skomplikowani
reż. Michael Angelo Covino
Kiedyś to się nazywało „francuska farsa o cudzołóstwie”, tyle, że tym razem w scenografii amerykańskiej, choć jest ona tak nakreślona, że mogłoby to się toczyć gdziekolwiek na szeroko pojętym Zachodzie (a pewnie i na Wschodzie). Dwaj przyjaciele z dzieciństwa, Carey (Kyle Marvin, również scenarzysta) i Paul (reżyser i współscenarzysta, Covino), mają piękne żony (Dakota Johnson i Adria Arjona). Żona pierwszego, nauczyciela wuefu i raczej życiowego nieudacznika, postanawia wziąć z nim rozwód. Żona drugiego, znakomicie zarabiającego rekina rynku nieruchomości, jest z nim w otwartym związku i oboje eksperymentują. Taki jest punkt wyjścia.
A dalej są rozmaite rodzaje komedii: slapstikowe walki, komedia obyczajowa z kolejnymi kochankami zaludniającymi dom, komedia sytuacyjna, i tak dalej, i tak dalej. Początek jest świetny, dynamiczny i niesie, a potem ewidentnie Marvin i Covino (przyjaciele i współpracownicy w prawdziwym życiu, a także autorzy wcześniejszego filmu o wymienianiu się żonami) nie mają pomysłu, co z tym dalej zrobić (czy może raczej mają zbyt dużo pomysłów) i mnożą kolejne piętra zawiłości emocjonalnych – kto z kim chce rozwodu, kto nie chce, kto akurat chce seksu, kto nie chce, kto jest zazdrosny, kto akurat nie jest. I robi się to tak nudne, tak że w ogóle przestało mnie obchodzić. I, co gorsza, bawić.

18 VII

Wszystko w porządku
reż. Bálint Dániel Sós
Atrapa kina moralnego niepokoju. Wdowiec z dwoma nastoletnimi synami poznaje rozwódkę z córką, wszystko zaczyna się układać. Aż tu nagle. Oszczędne, czarno-białe kadry, w centrum dziecko (a właściwie dzieci: dwunastoletnia dziewczynka, która spadła do pustego basenu i teraz leży na intensywnej terapii, i dwunastoletni chłopiec, który może ją popchnął, a może nie popchnął).
I niby nie ma się do czego przyczepić: zdjęcia są, jakie są, czasem ładne; gra aktorska bez rewelacji ale i bez ciarek wstydu; scenariusz zgodny z zasadami. Jedyny oczywisty zarzut może taki, że to materiał na 20-30 minut, nie na pełny metraż. Ale poza tym? Z pozoru wszystko sztymuje. A jednak nie.
Podobne wrażenie miałem w pawilonie węgierskim na Biennale Architektury: wyglądało to jak normalna wystawa z biennale, a równocześnie miałem wrażenie jakiejś gry pozorów, jakby ktoś zaliczał kolejne bazy i punkty, realizował kolejne transze wydatków z dofinansowania, powtarzał „Wszystko w porządku” – a równocześnie tworzył produkt końcowy, który tylko udaje głęboką rozkminę moralną. PRL wygrywa pod tym względem z Orbanem.

Suche utonięcie
reż. Laurynas Bareiša
To, co nie udało się Węgrowi Sósowi, udało się Litwinowi Bareišy. Film wychodzi, podobnie jak „Wszystko w porządku”, od dwóch rodzin, każdej z dzieckiem, i od łączącego wszystkich wypadku. Żadnych wydumanych czarno-białych kadrów, tylko spostrzegawczość, uważność. No i znakomita kompozycja. Bareiša bowiem tworzy opowieść linearną, która nagle zaczyna skakać w sposób nielinearny; nie jest to efekt dla samego efektu, ale coś wynikającego organicznie z opowiadanej historii, z rozbicia życia na kawałki.
Dwie siostry jadą z mężami i dziećmi do odziedziczonego po rodzicach domku nad jeziorem. Kobiety szykują, gotują, mają swoje dziewczyńskie zabawy, powidoki z nastoletniości, i kobiece obowiązki. Faceci czilują, palą cygara, instalują grill. I właśnie na styku tych dwóch światów, na podstawach toksycznej męskości, wydarza się cały dramat.
Obaj zresztą to mężczyźni spełnieni: jeden jest czempionem sztuk walki, ma super mięśnie i piękną żonę, jeździ „zwykłym BMW” a nie starym fiatem uno; drugi jest brzuchaty, ale za to ma więcej kasy i superszybki samochód. Ich kobiety, ich dzieci stanowią publiczność, wobec której muszą odgrywać swoją męskość. Zaskakująco kruchą.
Znakomita, naprawdę, kompozycja, która w przemyślany sposób odsłania kawałki opowieści i buduje rozmaite sensy. Zwarte, udane.

Miłość
reż. Dag Johan Haugerud
Po ubiegłorocznym świetnym „Seksie”, który pokazywał przez dwie godziny kominiarzy, rozmawiających o ludzkiej seksualności, potrzebach, tabu i wstydzie, Nowe Horyzonty prezentują dwie kolejne części trylogii Haugeruda.
Na promie kursującym między Oslo a miasteczkiem Nesoddtangen, leżącym na przeciwległym półwyspie, spotyka się dwoje kolegów z pracy. Marianne, niezamężna kobieta w średnim wieku, jest urolożką, informującą pacjentów o leczeniu nowotworów prostaty; młodszy od niej Tor, gej, jest pielęgniarzem, asystującym przy przekazywaniu tych trudnych wiadomości. Wyjaśnia Marianne, że często zdarza mu się wsiadać na prom i kursować, szukając po prostu na Grindrze facetów – niekoniecznie żeby uprawiać z nimi seks, czasem żeby tylko pogadać.
Jest lato, długie, północne dni, krótkie noce. Haugerud portretuje ludzką gotowość na miłość, bliskość, czasem tylko przygodny seks, czasem letni romans, czasem związek na lata. Jest w tym dla swoich bohaterów czuły, serdeczny, nieoceniający. Nie jest to może kino wielkie, ale w jakimś głębokim sensie dobre – podobnie jak w „Seksie” są tu świetne dialogi, nie deklaratywne, nie pompatyczne, ale bliskie życiu i mówiące coś naprawdę istotnego o tym, kim jesteśmy jako ssaki poszukujące bliskości innych ssaków.

Błękitny szlak
reż. Gabriel Mascaro
Wydawało mi się, że wiem, o czym to będzie film: w dystopijnej (acz niedalekiej) przyszłości rząd Brazylii zgarnia staruszków zmarszczkowozami i wywozi do Kolonii, krainy szczęśliwości, skąd wszelako nikt nie wraca. Tereza, po wieloletniej pracy w fabryce przetwórstwa kajmanów, ma jedno marzenie: przed wyjazdem do Kolonii pierwszy raz w życiu polecieć samolotem. Więc mamy tu klasykę: dystopia, zagłada ukryta pod pozorem lepszej egzystencji, senior z marzeniem rusza w podróż.
Tymczasem nic mnie nie przygotowało na tę szaloną jazdę, z której nie będę zbyt wiele zdradzał (poza spojlerami niżej) – w pięknej scenerii brazylijskich rzecznych rozlewisk, wiosek złożonych z połączonych chybotliwymi pomostami domków na palach, rozgrywa się zupełnie inna, nieoczekiwana opowieść. Po prostu o poszukiwaniu wolności i samej siebie. Nie tego oczekiwałem, ale cieszę się, że poszedłem.
SPOJLERY:
zakonnica sprzedająca cyfrowe Biblie, tajemniczy ślimak o niebieskim śluzie, który, wkroplony do oka, pozwala oglądać przyszłość; imperium hazardu opartego o walki rybek welonek, do tego lekki wątek lesbijski. Omamuniu!

Hanami
reż. Denise Fernandes
Poetycka opowieść – na szczęście ze słowami – o dzieciństwie i dorastaniu na wyspach Zielonego Przylądka; mała Nana rodzi się już po śmierci ojca, rybaka, więc matka oddaje ją na wychowanie krewnym i wyjeżdża. Świat dzieli się na „tu”: surowe, proste życie, i emigracyjne „tam”, gdzie ludzie znikają jak w czarnej dziurze, by po latach pojawiać się, przyzwyczajeni do obfitości i kaleczący rodzinny język kreolski.
Malownicze kadry, oniryczne postaci i pejzaże. Pod względem pewnej wizyjności przypominało mi to „Ja, kapitan” Garrone’a i „Nie jestem czarownicą” Rungano Nyoni, choć nie jest to film tej jakości, rozmachu ani urody. Ostatecznie była to seria wyestetyzowanych scenek, które niekoniecznie do mnie przemawiały ułożone w taką całość, jakby był w tym jakiś element fałszu, pocztówkarstwa. Może to kwestia tego, że autorka filmu ma rodziców z wysp, ale urodziła się w Lizbonie, a wychowała w Szwajcarii? Może to te dwa stopnie geograficznego ale i ekonomicznego, bytowego oddalenia poskutkowały pewną cepelizacją?
https://www.facebook.com/jacek.dehnel/p ... %2CO%2CP-R
Obrazek
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215938Post Achim »

Tak, minęliśmy się w wczoraj z DEhnelem między naszym filmem drugim i trzecim na wysokości NFM . On szedł od strony DCF w kierunku ENH, my w przeciwnym. Zobaczyliśmy więc zupełnie inne filmy, choć na " Pawiu" rzeczywiście byliśmy na jednym seansie.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215939Post Achim »

U nas był wczoraj na festiwalu dzień thrillera erotycznego.
" Trzy miłości " światowa premiera najnowszego filmu Łukasza Grzegorzka, zapowiadanego jako thriller erotyczny z elementami humoru. Pozostał niestety tylko humor i to pewnie w scenach przez reżysera nieplanowanych. Aż żal patrzeć na aktorów klasy Marty Nieradkiewicz i Marcina Czarnika jak się marnują na ekranie. Spuśćmy na ten film zasłonę milczenia, bo lubię poprzednie filmy Grzegorzka i pewnie był to wypadek przy pracy. Natomiast zaraz potem obejrzeliśmy fantastyczny thriller erotyczny z elementami humoru i pan Grzegorzek powinien go sobie instruktażowo zobaczyć.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215940Post Achim »

„ Sceny nocne „
Thriller erotyczny z elementami humoru, gejowski romans z elementami telenoweli. Ten film ma zmysłową aurę klimat, fantastyczną muzykę. Co ciekawe, podobnie jak „ Trzy miłości” rozgrywa się częściowo w środowisku teatralnym. Sceny przedstawienia, bo jeden z bohaterów jest aktorem, są fantastyczne i zachwycają wizualnie. Ten film opowiada także o emancypacji i równouprawnieniu par gejowskich. Ten film aż pulsuje energią, seksualnością, między bohaterami aż iskrzy. Świetny film i bardzo polecam.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Hebius
Posty: 17617
Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
Lokalizacja: Kętrzyn

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215971Post Hebius »

W sobotę znów wybraliście co innego.

Jacek Dehnel na FB pisze:
Raptularzyk Nowohoryzontowy 2025 część II

19 VII

Tajny agent
reż. Kleber Mendonça Filho
Cóż to jest za kino! Jak wspaniale zrobione – dwie i pół godziny, ale kompletnie nienużące. I ile czekoladek w tej bombonierce z lat 70.!
Brazylia w 1977 jest od ponad dekady pod władzą prawicowej junty; policja zamiast służyć do tego, do czego ma służyć, jest skorumpowaną siłą, która obraca przemoc przeciwko obywatelom swojego państwa. Zaczynamy od bohatera (znakomity Wagner Moura): nie wiemy, czemu jedzie przez kraj żółtym garbusem, do czego dąży, przed czym ucieka; jego historia będzie się… no właśnie, chciałem napisać „powoli rozwijała”, ale tak nie jest. Ponieważ dzięki umiejętnej kompozycji, wrzucaniu kolejnych, mieszających wszystko wątków, które ostatecznie do czegoś prowadzą (albo portretują rzeczywistość, albo są częściami układanki) nic nie jest tu „powolne”, nawet sceny niespiesznych rozmów. Wszystko jest podszyte napięciem, nerwami, poczuciem zagrożenia.
A do tego nawiązania wizualne do kina lat 70., od tanich horrorów po filmy policyjne, fantastycznie dobrane twarze, kolory, ciuchy, rzeczory, lokacje, wreszcie fenomenalnie działająca w tym filmie muzyka. Pełne zanurzenie w epoce. Gorąco polecam!

Sorry Baby
reż. Eva Victor
Autorskie dzieło niebinarnej osoby twórczej, która ten film napisała, wyreżyserowała i zagrała główną rolę. Amerykańska prowincja, dwie przyjaciółki pokazane przez kilka kolejnych lat – jedna wyjechała do Nowego Jorku, druga została na miejscu i zmaga się z traumą seksualnego wykorzystania przez wykładowcę w koledżu.
Od pierwszej sceny widać, że Eva Victor zajmuje się komedią w nowym stylu, zwracającą uwagę nierzadko na tematy trudne czy traumatyczne, nurzającą się w dziwności ludzkich zachowań. I było tu kilka dobrych pomysłów i scen, ale całość zostawiła mnie raczej obojętnym. Może to jest po prostu dziewczyński, koleżankowy film, którego nie jestem targetem.

Dzień Petera Hujara
reż. Ira Sachs
A to z kolei film, którego targetem być powinienem, a mnie nie ruszył. Peter Hujar był jednym z najważniejszych gejowskich fotografów nowojorskich w latach 70. i 80., obok takich gigantów, jak Mapplethorpe, Warhol (choć za życia nie zyskał aż takiej sławy jak oni) czy David Wojnarowicz. W 1974 jego przyjaciółka Linda Rosenkrantz namówiła go do współpracy przy książce (która zresztą nigdy nie powstała) i poprosiła, żeby opisał szczegółowo jeden dzień ze swojego życia, od przebudzenia do zaśnięcia.
Nagranie przepadło, ale parę lat temu w bibliotece JP Morgana w Nowym Jorku, gdzie trafiła spuścizna Hujara, znaleziono jej transkrypcję i oto dostajemy jej przekład na język filmu.
Hujara gra Ben Whishaw, aktor po pierwsze wybitny, po drugie wysoce „wcielający się”, po trzecie należący do moich ulubionych. Nie wiem, jak mówił i poruszał się Hujar, ale Whishaw z pewnością jest do niego podobny i w tej roli zwyczajnie przekonuje; pewien jestem, że przestudiował wszystkie Hujarowskie manieryzmy i gesty. Więc opowiada o tym jednym dniu, kiedy akurat robi zdjęcia Ginsbergowi, a dzwoni do niego ten, a wpada do niego tamten, a Fran Lebowitz to, a Susan Sonntag tamto, bo wszyscy oni po prostu żyli i tworzyli w tym samym mieście w tym samym czasie – i jest to fenomen, ale fenomen dobrze już nam znany przez niezliczone książki, filmy i dokumenty o Nowym Jorku tych czasów.
Niestety, to zwyczajnie nie jest ciekawe – a przynajmniej nie jest ciekawe wystarczająco; trochę jakby ktoś zrekonstruował Holoubka mówiącego o swoim dniu przy stoliku w „Czytelniku”: fajnie, spoko, ale dla publiczności ograniczonej terytorialnie i pokoleniowo. W dodatku Ira Sachs nie umie nie dociskać pedału „olaboga, oni wszyscy umrą na AIDS” i co jakiś czas Peter z Lindą słuchają co bardziej serceszczypatielnych kawałków z Requiem Mozarta. Subtelne.
Jest to jednak film z nurtu nowojorskiego narcyzmu, dość w swojej istocie nieznośny. Tymczasem większe wrażenie zrobił na mnie pięciominutowy klip z Lebowitz, opowiadającej o wyrwie, jaką uczynił AIDS, wymiatając wszystkich najlepszych artystów („bo umierali ci, którzy najwięcej się ruchali, a z nimi każdy chciał się ruchać”) i całą najlepszą publiczność. Polecam obejrzenie tego klipu – dowcipnego, celnego, rozpaczliwie smutnego – bardziej niż filmu Sachsa.

Owoce opuncji
reż. Rohan Parashuram Kanawade
Dwóch chłopaków wychowało się w indyjskiej wiosce, po czym jeden został na miejscu, gdzie wozi motorem bańki z mlekiem do skupu i pasie kozy, a drugi, syn miastowego nauczyciela, wyjechał do Mumbaju. Po latach wraca do rodzinnej miejscowości, żeby odprawić dziesięciodniowe rytuały pogrzebowe po śmierci ojca.
Żaden z nich się nie ożenił i oczywiście rozumiemy szybko, że kiedyś łączył ich romans; miastowy dokonał comingoutu przed rodzicami (ale nikim innym z rodziny), wiejski chłopak nigdy nie miał żadnej innej relacji, niż tamta sprzed lat.
I dobrze, może to jest ważne kino emancypacyjne dla indyjskiej społeczności LGBT, ale widzieliśmy mnóstwo filmów o wiejskich gejach we Francji, Anglii, Polsce i gdzie bądź, indyjska specyfika niewiele tu dodaje.
Misyjne, przewidywalne i nudne. Choć u korzenia wyrastające z dobrych intencji.

Poezja
reż. Lee Chang-dong
Opowieść o 66-letniej starszej pani, Miji, która nie ma w życiu łatwo: wychowuje wiecznie nadętego nastoletniego wnuka (porzuconego przez jej córkę, która wyjechała z miasta), dorabia sobie, pracując jako gosposia i opiekunka u zniedołężniałego po wylewie zamożnego sklepikarza. Do tego mierzy się z postępującymi zanikami pamięci. We wszystkim tym zachowuje klasę, takt i nieco staromodną elegancję – ale czekają ją jeszcze silniejsze ciosy. Jak je znieść?
Antidotum na to wszystko okazuje się poezja: Mija zapisuje się na osiedlowy kurs pisania; jej wizja poezji jest może i naiwna, zbyt wiele tam jest czołobitności i „pragnienia piękna”, ale Lee Chang-dong pokazuje, że niekoniecznie jest to podejście błędne: nawet jeśli nie zapewni takim poetom nagród literackich, daje im coś w wymiarze ludzkim.
Cały właściwie film wisi na niezwykłej roli Yoon Jeong-hee (podobnie jak jej bohaterka, również 66-letniej i również zmagającej się z chorobą Alzheimera), niegdysiejszej miss Korei, aktorki, która po latach powróciła z twórczej emerytury, żeby wystąpić w „Poezji”. Jej powściągliwość, delikatność „robią” ten film – który, nawet jeśli ma nieco naiwną fabułę, warto zobaczyć dla tej roli.
https://www.facebook.com/jacek.dehnel/p ... %2CO%2CP-R

"Owoce opuncji" mimo wszystko chętnie bym obejrzał, bo chyba gdzieś widziałem jakieś fragmenty i spodobało mi się to od strony wizualnej.
Obrazek
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215991Post Achim »

Dla mnie na razie najmocniejszy film tegorocznej edycji
„ Dreams”
Michael Franco w mistrzowski sposób wykorzystuje poetykę melodramatu, by opowiedzieć o nierównościach we współczesnym świecie, a raczej dwóch światach. W warstwie fabularnej to historia romansu/związku amerykańskiej milionerki Jennifer / fantastyczna i genialnie wystylizowana Jessica Chastain / i meksykańskiego tancerza/ świetny Isaac Hernandez/ . Dopóki relacja rozrywa się w Meksyku, anonimowo wszystko dla bohaterki jest ok. Gorzej staje się, gdy chłopak przyjeżdża nielegalnie do Stanów i tu próbuje kontynuować karierę jako tancerz. Jennifer działa charytatywnie, przekazuje środki, korzystając z odpisów podatkowych, ma buzię pełną frazesów o pomocy, jeśli nie obciąga nią chwilowo pięknemu baletmistrzowi o fantastycznym ciele. Chemia i energia seksualna między bohaterami aż rozsadza ekran, sceny erotyczne są niezwykle zmysłowe, a i dialogi między kochankami pokazują ich bezpruderyjne przyciąganie, ale chłopak i oficjalny partner nielegalnym emigrantem, to nie wchodzi w grę.
Ten film fantastycznie pokazuje podwójną moralność, zakłamanie, kryzys uchodźczy, ale też rozwarstwienie dzisiejszego świata. Mocny film, a Jessica Chastain mistrzowsko pokazuje sukę z wielką klasą.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 215993Post Achim »

„ Wróbel w kominie”
Ramon Zücher pokazuje piekło rodzinnych relacji: traumy, przemilczenia, zdrady, przemoc. Ta lawina narasta i eskaluje, lecz nie jesteśmy już pewni, co jest prawdą, co fantazją. To kino psychologiczne, gęste od emocji, znaczeń. Relacje między bohaterami cechuje agresja, przemoc, ale i czułość, wsparcie. To taki film słodko- gorzki, „ Hass und Liebe” w jednym. Reżyser jest bardzo blisko swoich bohaterów. W roli głównej fantastyczna Maren Eggert.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216001Post Achim »

„Miroirs III. Barka na oceanie „
Christian Petzold, po świetnym „ Czerwonym niebie” po raz drugi zabiera nas na niemiecką prowincję, tym razem pod Berlinem, by opowiedzieć o rodzinie w traumie. Nieoczekiwanie pojawia się szansa, nadzieja na pomoc. Wszystko rozgrywa się w sielskiej, letniej atmosferze między czwórką fantastycznych aktorów / Paula Beer, Barbara Auer, Matthias Brandt i Enno Trebs/ . To emocje i relacje między nimi są najważniejsze. To takie nieśpieszne, refleksyjne kino, któremu trzeba się poddać i je kontemplować.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Hebius
Posty: 17617
Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
Lokalizacja: Kętrzyn

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216013Post Hebius »

Jacek Dehnel na FB]

Raptularzyk Nowohoryzontowy 2025, cześć III

20 VII

Queerpanorama
reż. Jun Li
To znany typ dzieła w kulturze LGBT (choć, prawdę mówiąc, głównie spod literki G), który wyrasta z promiskuityzmu (używam tego terminu opisowo, nie ocennie; mężczyźni są w ogóle raczej promiskuityczni, mężczyźni-uprawiający-seks-z-mężczyznami są statystycznie promiskuityczni jeszcze bardziej): budujący narrację na przechodzeniu od jednego partnera seksualnego do drugiego. Choć ten typ zdarza się oczywiście też u heteryków (z reguły w formie bardziej ocennej, weźmy choćby – począwszy od tytułu! – „Spis cudzołożnic” Pilcha).
Główny bohater to piękny i zafascynowany kulturą młody gej z Hongkongu, przeżywający ciężką depresję za sprawą tamtejszego reżimu (zostawmy na boku, na ile jest to porte parole reżysera i scenarzysty zarazem). Odkrył swój coping mechanism: spotykanie się na jednorazowe randki z kolejnymi mężczyznami, w których próbuje się wczuwać i udawać ich na kolejnych randkach. W jakimś sensie można zatem oglądać „Queerpanoramę” razem z „Pawiem zwyczajnym” jako opowieść o utracie własnej osobowości za sprawą wcielania się w innych, tutaj jednak jest to mechanizm celowy – z pewnością po części autodestrukcyjny, po części kreacyjny i poznawczy.
Zgodnie z regułami gatunku, poprzez głównego bohatera poznajemy całą galerię hongkongskich gejów, z ich historiami życiowymi (lub ich strzępkami), zawodami, dążeniami, poglądami, a ta wielonarodowa mozaika (Pers, Anglik, Taj, Amerykanin, Tajwańczyk) odbija wielonarodowy tygiel metropolii.
Muszę przyznać, że teraz ten film dopiero we mnie „osiada” i wydaje mi się głębszy, niż podczas oglądania (a przecież na pewno nie odczytałem wielu rozmaitych znaków i aluzji, czytelnych dla tamtej kultury). Na pewno wielkie zasługi położył tu grający głównego bohatera Jayden Cheung: jego androgyniczne, smukłe ciało, zawieszone gdzieś poza płciami, w przedłużonym chłopięctwie, przemyka przez Hongkong jak coś w rodzaju współczesnego anioła. Niby w znanej konwencji, a ożywcze.

Romería
reż. Carla Simón
Rok 2004, młoda dziewczyna, która wybrała studia filmowe, jedzie do Galicji, żeby poznać rodzinę biologicznego ojca i wypełnić lukę w papierach, potrzebną jej do uzyskania stypendium. Rodzinna historia okazuje się pełna kolejnych luk i przemilczeń, a odziedziczony po biologicznej matce pamiętnik okazuje się niepewnym przewodnikiem po tym, co wydarzyło się dwadzieścia lat wcześniej.
Mamy tu antypatyczną rodzinę bogaczy, generacyjne traumy (uzależnienia, AIDS), toksyczność, konflikt; opowieść biegnie żwawo, zgodnie z logiką mainstreamowego kina, po czym w 2/3 filmu zmienia się w oniryczne sekwencje wyobrażonego życia rodziców (z miłosnym tarzaniem się w wodorostach, które we mnie wzbudziło raczej zażenowanie, niż cokolwiek innego).
Zważywszy wiek reżyserki (twórczyni nagradzanego i pięknego „Alcarras”) i adnotacji, że filmowy dziennik składa się z prawdziwych cytatów z korespondencji, można wnioskować, że materiałem była tu jej własna rodzinna historia, co niestety czasem utrudnia stworzenie dzieła dobrego nie tylko dla własnej psyche, ale też dla widzów. Krwawiące serduszko sierotki może nie być najlepszym doradcą w sztuce (choć nim bywa). I może dlatego po mocnym, ciekawym otwarciu widzę w tym raczej realizowanie własnych potrzeb emocjonalnych reżyserki.

Diabeł pali (a wypalone zapałki wkłada do pudełka)
reż. Ernesto Martínez Bucio
Rodzina w kryzysie. Cierpiąca psychicznie matka po raz kolejny znika, więc ojciec jedzie jej szukać, zostawiając piątkę małych dzieci pod opieką – również zaburzonej – babci i psa. Dom z małym patio i własną studnią jest rodzinną twierdzą, odciętą od reszty miasta Meksyk i całego świata. I staje się coraz dziwniejszy, obrasta w napędzane myśleniem dziecięcym i starczym parareligijne rytuały i ceremonie (do Meksyku właśnie przybywa z którąś z podróży Jan Paweł II), które mają zakląć rzeczywistość.
Narracja filmu jest przerywana – typowymi dla lat 90. – krótkimi filmami kręconymi z ręki, czy to uzupełniającymi dziejące się sceny, czy to z wcześniejszego okresu, kiedy rodzina była jeszcze w komplecie.
Nie jest to szczególnie nowe ani porywające, ale tu i tam porusza; na plus należy zaliczyć świetną grę dziecięcych aktorów, choć widywałem już lepsze filmy oparte o dziecięce myślenie magiczne.

Słone lato
reż. Rebecca Lenkiewicz
Matka i córka w małym domku na hiszpańskim wybrzeżu: matka, Irlandka, jest przykuta do wózka inwalidzkiego (w tej roli znakomita jak zwykle Fiona Shaw). Opiekuje się nią córka Sophie, pół-Greczynka (zjawiskowo piękna Emma Mackey), a przyjechały tu razem, żeby spróbować eksperymentalnej terapii u miejscowego specjalisty.
Czy choroba matki jest psychosomatyczna? Czy specjalista jest lekarzem, a może tylko szarlatanem? Jaka tajemnica stoi za piękną, cwałującą po plażach amazonką, Niemką Ingrid, która rozbudza zainteresowanie Sophie?
Fiona Shaw jest fenomenalna w swojej ciągłej – błyskotliwej i celnej – złośliwości, która jest jedną z tarcz, którymi oddziela się od życia. Mackey jest porywająco wprost piękna. Natomiast nie wiem, czy jest to kino wybitne, czy wnosi coś nowego – raczej spłyca pewne rzeczy, bo sugeruje, że większość głębokich problemów można rozwiązać jakimś gwałtownym gestem, na przykład poprzez pogrożenie nożem, wrzucenie telefonu do morza, itd. No cóż, gdyby tak było, terapeuci załatwialiby sprawę w pięć minut kastetem, zamiast odwalać latami powolną terapię. To zatem wydaje mi się niezbyt trafione, ale w logice całości filmu jest przekonujące (nawet jeśli naiwne).

Sirât
reż. Oliver Laxe
Nie znoszę filmów o głupich ludziach postępujących głupio. To nie jest temat. Fakt, że ktoś włożył rękę do garnka z gotującą się wodą, bo sądził, że jakoś to będzie, nie mówi niczego ciekawego o świecie, poza tym, że głupi ludzie istnieją. Reszta to – owszem, robiące wrażenie – kostiumy, scenografia, zabaweczki; kretynizmu leżącego u podstaw tej fabuły nie mogą wymazać żadne madmaksy.
SPOJLERY
Ojciec z dwunastoletnim może synkiem przyjeżdża z Hiszpanii na festiwal muzyczny do Maroka żeby odszukać zaginioną starszą córkę. To samo w sobie jest już wątpliwe: ktoś, kto stracił jedno dziecko, niekoniecznie chce narażać drugie. Następnie obcy ludzie mówią mu, że po tym festiwalu będzie kolejny i może tu jego córki nie ma, ale na tamtym „może być”. I to wystarcza, żeby im uwierzył, ba, powziął przekonanie. Następnie wojsko zamyka festiwal, bo w kraju zaczęła się wojna i wszyscy obywatele UE są ewakuowani – myślelibyście, że to dobra okazja, żeby wśród tych ewakuowanych odszukać córkę. Nie! Lepszą okazją jest pryśnięcie z konwoju w ślad za grupą rejwowców – skoro tak doradził dwunastolatek, to głupio byłoby go nie posłuchać! Oczywiście ktoś trzeźwy mógłby sobie zadać pytanie, czy – skoro zaczyna się trzecia wojna światowa – na pewno drugi festiwal się odbędzie? Może tych kilkoro szaleńców tam się jakoś przebije, ale co z pozostałymi? Co z poszukiwaną córką? Będzie tłukła się przez całe ogarnięte wojną Maroko aż na granicę z Mauretanią (pomijam, że w rzeczywistości są to w ogóle raczej niespokojne tereny sporne, gdzie istnieje nieuznawane państwo Sahary Zachodniej, zarządzanej przez Ruch Polisario), przez pustynię, żeby sobie pofikać na festiwalu, do którego najpewniej w ogóle nie dojdzie?
To jest otwarcie filmu. Reszta jest tego konsekwencją. Za każdym kolejnym trupem rozkładałem ręce w bezgłośnym „A czego się spodziewaliście?”. Jakim sposobem ten szit dostał nagrodę Jury w Cannes – nie wiem. Stanowczo odradzam.
https://www.facebook.com/jacek.dehnel/p ... %2CO%2CP-R

Ten to ma kinowy przerób!
Obrazek
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216063Post Achim »

„Jeśli się boisz, weź serce w usta i uśmiechnij się”
Na wiedeńskim blokowisku mieszka nastolatka Anna z głuchą matką. Dziewczyna trafia do liceum w innej części miasta, gdzie poznaje różnice społeczne, a przede wszystkim ekonomiczne. Film z dużą dozą sympatii traktuje bohaterów, ma epizodyczną konstrukcję, przerywaną piosenkami. Kolaż z życia bohaterki, pokazanej bardzo wszechstronnie : w domu, szkole, z przyjaciółmi z dzielnicy. „Jeśli się boisz, weź serce w usta i uśmiechnij się” to czuły film o dorastaniu, podejmowaniu decyzji, pierwszych przyjaźniach. Takie kino społeczne zaangażowane, ale zrobione z dużym wdziękiem.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Hebius
Posty: 17617
Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
Lokalizacja: Kętrzyn

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216076Post Hebius »

Rzuciłem teraz okiem na program NH25:
272 filmy, w tym aż 129 tytułów pokazywanych po raz pierwszy w Polsce
Nie myślałem, że aż tak dużo tego jest.
Obrazek
Awatar użytkownika
marcin
Posty: 15917
Rejestracja: 25-07-2018 22:48:12
Lokalizacja: PL

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216077Post marcin »

No tylko generalnie taki festiwal to powinien być zimą. Latem jest najpiękniejsza pogoda, szkoda tego czasu na siedzenie w zamkniętym pomieszczeniu. No ale co kto lubi.
Jutro będzie nowy, długi dzień. Twój własny, od początku do końca. To przecież bardzo przyjemna myśl.
(Tove Jansson, "Tatuś Muminka i morze")
Awatar użytkownika
Hebius
Posty: 17617
Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
Lokalizacja: Kętrzyn

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216083Post Hebius »

Tak, tylko latem ludzie, zwłaszcza młodzi, licealiści, studenci mają w tygodniu więcej czasu.
Obrazek
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216087Post Achim »

Dla nas festiwal to od lat rytuał, staram się obejrzeć dużo, bo cześć z tych filmów nie trafia potem do polskich kin.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
Awatar użytkownika
Hebius
Posty: 17617
Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
Lokalizacja: Kętrzyn

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216145Post Hebius »

Jacek Dehnel na FB pisze:
Raptularzyk Nowohoryzontowy 2025 - część IV

21 VII

Epilogi
reż. Ari Alexander Ergis Magnússon
Szara Islandia na której szary staruszek żegna w szarym krematorium szare zwłoki żony, a następnie zaparza sobie po troszeczku jej szare prochy, pije, i dzięki temu może obcować z jej barwną osobowością. Tak, duch żony wnosi ze sobą w kadry odcienie złota i czerwieni oraz muzykę Mozarta. Jest to zabieg dość naiwny i namolny, ale nieszkodliwy. Film jest ekranizacją powieści Gudbergura Bergssona (zmarłego w 2023 w wieku 90 lat, któremu zresztą jest poświęcony) i wydaje się, że niektóre jego fragmenty są okrojonymi wątkami książki, które nie bardzo mają sens dla widza nieznającego oryginału, wyglądają raczej jak dorzucone do głównego nurtu kadłubki.
Nie jest to film zły, cieszę się, że go zobaczyłem, raz dlatego, że lubię tę skandynawską, a zwłaszcza islandzką milkliwość, dwa, że rzadko ogląda się filmy o starości. Tym niemniej, widziany przed laty „Wulkan” pewnie będę długo jeszcze pamiętał, a „Epilogi” najpewniej zapomnę przed następną edycją Nowych Horyzontów.

Dziki diament
reż. Agathe Riedinger
Wróciła do mnie „Księżniczka” Roberta De Paolisa o nigeryjskiej seksworkerce, bo podobnie jak tamten, tak i ten film robi aktorstwo tytułowej bohaterki (debiutantka Malou Khébizi, faktycznie znakomicie obsadzona). Choć tamten film bardziej do mnie trafił.
Sztuczne rzęsy, doczepiane włosy, sztuczne piersi, wysokie obcasy, ostrzyknięte usta, wieczorowy makijaż od samego rana, wszystko skrzy się szklanymi „diamentami”. Nastoletnia Liane jest dziewczyną z południa Francji, z prowincji, która marzy o zostaniu słynną aktorką i influencerką, a przepustką do tego ma być występ w jednym z niezliczonych reality shows, gdzie dopuszczono ją do castingu.
Reżyserka traktuje swoją bohaterkę trochę jak pełnowymiarową osobę (z jej traumami, emocjami, marzeniami, nawet jeśli nieco prostymi), a trochę jakby ruszyła w trasę „Z kamerą wśród zwierząt”: takie ma umaszczenie, tak zachowuje się w okresie godowym, żyje w takiej norze. Aczkolwiek, dodam, nie odrzucam poznawczego waloru tego zapisu (który wszelako miałby więcej sensu w dokumencie, albo – jak w „Księżniczce” – w paradokumencie).
Problem mam raczej ze strukturą fabularną – UWAGA SPOJLERY – cały film prowadzi nas do możliwych zakończeń: Liane nie dostanie się do programu (czy dlatego, że nigdy nie zadzwonią, czy dlatego, że będzie w ciąży lub zgarnie ją policja za kradzieże sklepowe); Liane dostanie się do programu, ale nijak nie rozwiąże on jej problemów; wreszcie: nie dowiemy się, czy się dostanie, czy nie. Tymczasem się dostaje i nic z tego nie wynika (jeśli rozgrywa się to tylko w jej marzeniach, to nic nie wnosi; jeśli faktycznie, to przecież to „wniebowstąpienie” niczego jej nie da). W tym sensie film jest kompletnie antyklimaktyczny. W przeciwieństwie np. do sceny castingu, w której widzimy tylko Liane, a głos decydującej o jej losie kobiety słyszymy tylko zza kadru i rozwija on koszmarną wizję eksploatacji, ubranej w ciepłe słówka o potrzebie piękna. I to dałbym jako pointę.

Święta elektryczność
reż. Tato Kotetishvili
Po śmierci ojca nastoletni Gonga trafia pod opiekę stryjka, nieudacznego (i zadłużonego u groźnych typów) Barta, z którym zajmuje się wynajdowaniem na złomowisku rozmaitych zdatnych do użycia gratów, które można opchnąć na bazarze. Tytułowa „święta elektryczność” (skrzynia pełna metalowych krzyży, które Bart i Gonga podświetlają neonami i sprzedają komu popadnie) jest tu tylko pretekstem, bo właściwie cały film nie ma żadnej fabuły. To raczej ciąg niezbyt powiązanych ze sobą scen z rozmaitymi gruzińskimi dziwakami: staruszką rozmawiającą ze swoim wyjątkowo mądrym psem, rozerotyzowaną kobietą trans, zbieraczem „wszystkiego od żelazek po saksofony”, parą wiekowych sióstr, żyjących w wypełnionym maskotkami mieszkaniu, człowiekiem-gumą z bazaru. A równolegle muzyka – od dawnych pieśni z dukanów, przez ludowe przyśpiewki, przeboje minionych lat, puszczane z radyjka tranzystorowego, po współczesne rapsy, wyśpiewywane przez Gonga na górze starych opon.
Gruzja jawi się w tym filmie jako przestrzeń estetycznego spustoszenia: paskudnych blokowisk, bieda-bazarków, złomowisk, sypiących się mieszkań, łuszczącej się farby, odklejających się tapet i wszelkiego plastikowego, blaszanego i foliowego śmiecia. Ale w tym wszystkim widać dużo czułości dla bohaterów i zachwytu nad ludzką różnorodnością.

Być kochaną
reż. Lilja Ingolfsdottir
W połowie seansu bohaterowie zaczęli mnie bardzo irytować, ale dobrze, że dooglądałem do końca. Maria, rozwiedziona matka dwójki dzieci, poznaje Sigmunda, zakochują się, produkują kolejną dwójkę, ale w ich małżeństwie zaczynają narastać problemy, intensyfikować się konflikty.
Norweska reżyserka – i scenarzystka – portretuje nie tyle rodzinę patchworkową, co rozkład związku, spowodowany w znacznej części toksyczną kobiecością. O ile toksyczna męskość jest w kulturze często (i słusznie!) portretowana, analizowana, rozkładana na czynniki pierwsze, o tyle toksyczna kobiecość, przenoszona – jak świetnie tu pokazano – z matek na córki, z córek na wnuczki – jest raczej pomijana. A szkoda, bo tak, jak toksyczna męskość szkodzi nie tylko kobietom, ale i mężczyznom, tak toksyczna kobiecość szkodzi nie tylko jej męskim ofiarom, ale też samym nosicielkom.
Można się czepiać dość przesłodzonej ostatniej sceny, a nawet dwóch ostatnich scen (wydaje mi się, że gdyby je usunąć, film straciłby może z waloru edukacyjnego, ale zyskałby artystycznie), wszelako jest tu kilka scen znakomitych, zwłaszcza ta z matką głównej bohaterki. Myślę, że – niezależnie od innych walorów – ten film dla wielu osób może mieć znaczenie terapeutyczne.

Zabić dżokeja
reż. Luis Ortega
Trochę jakby wspólne filmowe dziecko mieli Wes Anderson, Pedro Almodovar i Aki Kaurismäki (zresztą zdjęcia robił jego operator, Timo Salminen): zawikłana, surrealistycznie zabawna, queerowo naładowana historia, w której właściwie nie jest ważny ani sam dżokej, ani wyścigi, bo wszystko można by tu było zastąpić wszystkim. Mafiozi jak z gangu Olsena, ketaminowe odloty, strzelaniny w aptece, główny bohater z gigantycznym bandażem na głowie, wyglądający jak żywcem przeniesiony z „Marsjanie atakują”. Jest tu żonglerka rozmaitymi tropami i konwencjami, ładne kadry (statyczne i często symetryczne, jak u Andersona), dopracowane szczegóły (np. zmieniające się układy makijażu na twarzy tytułowego bohatera). Czy będę coś z tego pamiętał za rok? Zapewne nie, ale było to jak cudowna musująca oranżadka.
https://www.facebook.com/jacek.dehnel/p ... %2CO%2CP-R
Obrazek
Awatar użytkownika
Hebius
Posty: 17617
Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
Lokalizacja: Kętrzyn

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216146Post Hebius »

Jacek Dehnel na FB pisze:
Raptularzyk Nowohoryzontowy część VI [właśc. V]

22 VII

Miesiąc miodowy
reż. Żanna Ozirna
Wieczorem przed rozpoczęciem pełnoskalowej inwazji Rosji na w bliżej nieokreślonym ukraińskim mieście para trzydziestoletnich może ludzi z klasy średniej na dorobku (rzeźbiarka Olia i psychoterapeuta Taras) organizują parapetówkę dla kilkorga przyjaciół. Wszystko jeszcze w kartonach, przestrzeń mieszkania jest przestrzenią planów. Przed świtem budzi ich ostrzał.
Ozirna pokazuje rozmaite aspekty sytuacji, do której „nasze książki nas nie przygotowały, bo one opisywały teorię, a tu przyszła praktyka”. Następstwo kolejnych emocji. Odszukiwanie w pamięci zasad przeżycia w warunkach ekstremalnych. Radzenie sobie ze stresem. Jakie decyzje podjąć? Schodzić do schronu, nie schodzić? Co jest racjonalne, co nieracjonalne? Na naszych oczach rozgrywa się prezentowanie piramidy Maslowa
Jest to horror egzystencjalny na miarę naszych czasów – autentycznie przerażający, każący nam zadawać sobie pytanie, jak my byśmy postępowali, uwięzieni na którymś piętrze bloku, po którego korytarzach chodzą ruscy żołdacy?

Poeta
reż. Simón Mesa Soto
W przeciwieństwie do wizji poezji z filmu Lee Chang-donga, w tej znalazłem dużo gorzkiej prawdy o miejscu poezji w naszym życiu i poetyckim środowisku.
Oscar – w tej roli przekonujący Ubeimar Rios (skądinąd naturszczyk, poeta i wykładowca uniwersytecki) – to brzydki, mały, przygarbiony facecik. Jest życiowym nieudacznikiem, byłym wykładowcą, obecnym bezrobotnym, który żyje przy matce, wpatrzony w postać José Asuncióna Silvy, XIX-wiecznego kolumbijskiego poety modernistycznego, który zmarł śmiercią samobójczą. Wprawdzie Oscar opublikował przed laty dwie książki, zdobył nawet jakąś pomniejszą nagrodę, ale od tego czasu wegetuje, pędząc czas na piciu alko i dyskusjach o poezji, tudzież wyciągając kasę i samochód od mamusi (albo nastoletniej córki, która mieszka ze swoją matką w innej części miasta). Przymuszony przez okoliczności, podejmuje pracę w liceum i odkrywa prawdziwy diament: utalentowaną piętnastolatkę Yurlady. Metyskę, gnieżdżącą się z całą wielopokoleniową rodziną w jednoizbowym mieszkanku, gdzieś w gorszej dzielnicy.
Nie będę zdradzał fabuły, ale dostaje się tu wszystkim: cynicznym działaczom literackim, władzom szkolnym, dobrym paniom z europejskich instytutów kultury, biednym za pazerność, młodym za wskakiwanie na wagonik „jedynej słusznej sprawy”; króciutka scenka, w której poetka feministyczna (i rasistowska, w głębi duszy) wyzywa się z poetą indiańskim (w głębi duszy mizoginem) jest aż do bólu prawdziwa. W tym wszystkim reżyser – i scenarzysta zarazem – staje po stronie zwykłej ludzkiej przyzwoitości, która nie przynależy do żadnej grupy społecznej, płci, czy mniejszości, ale jest wartością osobną. Może jej hołdować każdy, ale mało komu się chce.
Odciąłbym, myślę, zbędną – dla mnie przynajmniej – końcówkę i zostawiłbym to w momencie doręczenia zeszytu (kto widział, ten wie), ale i tak uważam to za bardzo dobry film, godny polecenia zwłaszcza ludziom robiącym w kulturze.

Niewygodna prawda
reż. Mike Leigh
Leigh, 82-letni mistrz, nie zawodzi. Tym razem na tapet bierze nieszczęśliwe rodziny – a, jak wiadomo, każda rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób. Źródłem nieszczęścia tej konkretnej rodziny jest matka, Pansy.
Niby wszystko jest w porządku: Londyn, idealnie utrzymany biały domek z ogródkiem, marzenie niejednej czarnej (a i białej) rodziny. Mąż hydraulik, żona – pani domu; tylko 22-letni syn jest nieudacznikiem, nieustannie przesiadającym w swoim pokoju, otyłym wiecznym nastolatkiem.
Ale prawidziwym problemem jest Pansy (obsypana nagrodami za tę rolę Marianne Jean-Baptiste): wiecznie skwaszona, zła na wszystkich kobita, która dla każdego ma złe słowo (albo i wiązankę złych słów); gotowa jest wejść w konflikt z dowolną osobą, a jeśli nie ma ofiary, znajdzie ją w try miga. Jej przeciwieństwem jest młodsza siostra, Chantalle (Michele Austin): wesoła, korzystająca z życia, życzliwa ludziom, gadatliwa fryzjerka.
W przeciwieństwie do „Słonego lata” Leigh nie stawia łatwej diagnozy – ach, jest tak, bo była taki a taki problem, konkretna trauma, pewne wydarzenie; nie. Trochę się dowiadujemy, ale nie do końca przecież. I nie mamy też łatwego rozwiązania: ach, teraz wszystko będzie dobrze; bo nieszczęśliwa rodzina to układ wieloletnich odcisków i skrzywień, nawet jeśli problematyczna część uda się wyprostować (o ile!) to przecież pozostałe są też przez nią zmienione i nie wyprostują się tak od razu. Stąd „Niewygodne prawdy” (bo w oryginale to liczba mnoga) – nie chodzi tylko o to, co mówi innym Pansy, ale i o niewygodną prawdę o tym, że nieszczęśliwej rodziny nie da się łatwo przywrócić szczęściu. Jeśli w ogóle.

Harvest
reż. Athina Rachel Tsangari
Do 2/3 był to dla mnie najlepszy film festiwalu obok „Tajnego agenta”; potem trochę spadł mi w rankingu, ale nadal uważam to za wspaniałą propozycję.
Tsangari stwarza coś w typie „Młyna i krzyża” Majewskiego, tylko znacznie lepiej: Breughlowską wieś gdzieś na angielskich bezdrożach, z dala od cywilizacji. Wszyscy żyją tu w dawnym, paternalistycznym świecie: pobłażliwy dziedzic Kent (Harry Melling, który podobnie grał bezrękiego i beznogiego aktora w „Balladzie o Busterze Scruggsie”) otrzymał wioskę w wianie od zmarłej wkrótce potem żony, a jego łącznikiem ze społecznością jest jego mleczny brat, przyjaciel i niegdysiejszy sługa Walt (Caleb Landry Jones), którego sprowadził do Wsi. Żyje się tu w rytmie prastarych obyczajów, życiem małym ale pewnym – jednak wszystko to ma się zmienić. Z kartografem, który tworzy mapę majątku, przychodzi nowe i groźne.
Najbardziej zachwyciły mnie kostiumy; nie jest to rekonstrukcja XVI-wiecznych strojów z obrazu Breughla, tylko swobodne wariacje na ich temat, absolutnie zachwycające, stworzone z niezwykłą pomysłowością. Na to wkraczają nowi – w strojach trochę z XVII wieku, trochę wiktoriańskich i jest to przewrót nie tylko estetyczny, ale też etyczny.
Tsangari dotyka kilku spraw – po pierwsze historycznych przemian społeczno-prawnych, związanych z wielką angielską akcją wywłaszczeniową, „grodzeniem ziem” (nie spodziewałem się, że można zrobić tak fascynujący film na taki temat), po drugie jest zupełnie współczesnym głosem o problemie migracji i ksenofobii, po trzecie znakomicie pokazuje destrukcyjną rolę technologii. Nowy dziedzic jest typowym korporacyjnym CEO, który bez mrugnięcia okiem dopuści się dowolnych podłości, byle tylko zgadzały się zyski w tabelce. Zresztą nie będzie mieszkał we Wsi: będzie ją eksploatował z daleka, przez pośredników, którzy wszystko pięknie zoptymalizują.
Diagnoza, którą stawia Tsangari, jest mi bliska: kto łamie prawa uchodźców (czy innych słabych mniejszości) toruje drogę do łamania jego własnych praw (a pobłażliwy Walt, który pozwala skierować złość na obcych, ostatecznie przyczynia się do upadku raju, który tak pokochał). Ale przede wszystkim zachwyciła mnie strona wizualna.

Dreams
reż. Michel Franco
Ona jest Amerykanką, kalifornijską dziedziczką fortuny, prowadzącą z bratem i ojcem fundację wspierającą uchodźców. On jest Meksykaninem, wybitnym młodym – i młodszym od niej – tancerzem baletowym, a film opowiada skomplikowaną i brutalną historię ich romansu.
Franco zdaje się mówić, że w kontaktach Amerykanów i Meksykanów – a może w ogóle globalnej bogatej Północy i biednego globalnego Południa – nie ma mowy o zdrowych relacjach, bo czynnik finansowy wszystko zmienia: prawdziwe dreams nie mogą zostać ujawnione. Ci z południa zawsze będą marzyli o kasie i możliwościach, ci z północy – o taniej sile roboczej, młodości i urodzie. Ta wymiana jest wymianą kapitałów i jako taka nie może być uczciwa, więc musi się skończyć przemocą.
Dowcip polega na tym, że główną męską rolę gra Isaac Hernández, który w rzeczywistości został pierwszym tancerzem San Francisco Ballet (teraz tę funkcję pełni jego brat), film kręci Michel Franco, który zrobił karierę hollywoodzką; natomiast główną bohaterkę gra Jessica Chastain: pochodząca z biednej rodziny (w dodatku oboje rodzice byli nastolatkami, kiedy się urodziła), córka samotnej matki, która w dzieciństwie często kładła się spać z pustym żołądkiem. Co pokazuje znacznie bardziej skomplikowaną naturę tych relacji.
W dodatku po „Nowym porządku” mam wrażenie, że Franco lubuje się w przedstawianiu seksualnej przemocy wobec niedostępnych bogatych dziedziczek i uważam to za niewyjawiony, osobisty motyw filmu: dość nieprzyjemne dreams reżysera. Co nie znaczy, że jest to film zły: bohaterowie są piękni, zdjęcia znakomite, scenariusz spójny. Ale niesmak pozostał.
https://www.facebook.com/jacek.dehnel/p ... %2CO%2CP-R
Obrazek
Awatar użytkownika
Achim
Posty: 1492
Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
Lokalizacja: Wrocław

Re: Właśnie byłem w kinie

Post: # 216198Post Achim »

„Młodzi, czarni i zbuntowani”
Film z roku 1991, a akcja rozgrywa się w roku 1977, podczas przygotowań do srebrnego jubileuszu Królowej Elżbiety. Dwóch czarnoskórych DJ-ów w pirackiej audycji radiowej lansuje soul, a w parku, miejscu schadzek gejów, zostaje zamordowany jeden z ich przyjaciół. Ten film wręcz pulsuje muzyka, liczne są sceny występów, nagrań. Świadectwo epoki/ także homofobii i rasizmu/, bardzo klimatyczne i stylowe z zachwycającą ścieżką dźwiękową.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
ODPOWIEDZ