Kończę właśnie słuchać "Lodu" Dukaja i ten pierwszy akapit mi się z tym skojarzył. Poprosiłem Gemini o przeformułowanie do stylu "Lodu"; wyszło lepiej niż myślałem. Z pewnością trochę za mocno, zbyt pretensjonalnie, na siłę - ale sadzę, że gdyby poświęcić kwadrans na dopracowanie, można by było pomylić z oryginałem
Mróz. Nie ten atmosferyczny, jeno egzystencjalny, zacierający granice cielesności. Sztywnieję, nie tyle powłoką, co esencją, materią wewnętrzną. Transformacja alchemiczna niemalże – z gładkiej substancji staję się fraktalną strukturą, pokrytą mikroigłami, chropowatą w dotyku i w odbiorze. W domu – tym mikrokosmosie relacji – znają tę fazę. Pater familias diagnozuje: Erythizon dorsatum, jeżozwierz. Matertera zaś, depozytarka archaicznej wiedzy, orzeka o konieczności reanimacji fumów, tych subtelnych emanacji ducha, które uległy krystalizacji.
Proces ten, niczym przemiana alotropowa pierwiastka, trwa – kwanty czasu, niekiedy zaledwie ich fluktuacje, innym razem całe kontinuum dni. Adaptuję się do chłodu, wewnętrzny termostat przestawia się na niższy próg. Nie drętwieję już w trzewiach, powierzchnia skóry gładzieje, defensywne kolce chowają się w subkutis. Lecz w trakcie tej krystalizacji, w tym interregnum pomiędzy normalnością a metamorfozą… vae victis temu, kto ośmieli się naruszyć moją zamrożoną sferę! Następuje gwałtowna dekompresja, kwantowy przeskok w stan wyższej energii. Trzask materii, iskry emocji, huk zderzających się argumentów, implozja spokoju. Scysja? Awantura? Chryja? Semantyka jest tu wtórna wobec fizycznego niemalże charakteru zajścia. To nie dyskurs, lecz termodynamiczny proces gwałtownego wyrównywania potencjałów.
Charakterystyczny może być też rozrost z jednego do dwóch akapitów
