To się czyta
Regulamin forum
Info: tematy możliwe do przeglądania przez gości forum, dostępne indeksowanie dla bootów typu Google.
Info: tematy możliwe do przeglądania przez gości forum, dostępne indeksowanie dla bootów typu Google.
- Achim
- Posty: 1358
- Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
- Lokalizacja: Wrocław
Re: To się czyta
„ Żebrowski. Hipnotyzer”
Jakub Socha przypomina w swojej książce postać Edwarda Żebrowskiego, reżysera, scenarzysty, pedagoga, wielkiego autorytetu w świecie filmowym. Od wojennego dzieciństwa, poprzez awanturniczą młodość, spędzoną z Hłaską i Iredyńskim, pobyt w więzieniu, realizację filmów i chorobę, która wyhamowała pracę na planie. O Żebrowskim mówią współpracownicy : Michał Komar, Janusz Zaorski czy Wojciech Marczewski, od którego wypowiedzi autor zaczerpnął tytuł „ fantastycznie pracował z aktorami, mówił niewiele, ale ich zwyczajnie hipnotyzował. Edward w ogóle był hipnotyzerem”, a także studenci Mistrza : Karolina Bielawska, Adrian Panek. Autor, pewnie świadomie, nie poprosił o wypowiedź Krzysztofa Zanussiego, długoletniego współpracownika Żebrowskiego. Książka Sochy to opowieść o autorytecie: postaci, która przebywała w tle, lecz pozostała ważna, znacząca, pełniła funkcję drogowskazu. Na jej kartach, poza wymienionymi, pojawiają się Stanisław Różewicz, Lem, Kutz, Zapasiewicz, Kieślowski. To także przypomnienie, dawnego, autorskiego kina i jego siły oddziaływania intelektualnego.
Jakub Socha przypomina w swojej książce postać Edwarda Żebrowskiego, reżysera, scenarzysty, pedagoga, wielkiego autorytetu w świecie filmowym. Od wojennego dzieciństwa, poprzez awanturniczą młodość, spędzoną z Hłaską i Iredyńskim, pobyt w więzieniu, realizację filmów i chorobę, która wyhamowała pracę na planie. O Żebrowskim mówią współpracownicy : Michał Komar, Janusz Zaorski czy Wojciech Marczewski, od którego wypowiedzi autor zaczerpnął tytuł „ fantastycznie pracował z aktorami, mówił niewiele, ale ich zwyczajnie hipnotyzował. Edward w ogóle był hipnotyzerem”, a także studenci Mistrza : Karolina Bielawska, Adrian Panek. Autor, pewnie świadomie, nie poprosił o wypowiedź Krzysztofa Zanussiego, długoletniego współpracownika Żebrowskiego. Książka Sochy to opowieść o autorytecie: postaci, która przebywała w tle, lecz pozostała ważna, znacząca, pełniła funkcję drogowskazu. Na jej kartach, poza wymienionymi, pojawiają się Stanisław Różewicz, Lem, Kutz, Zapasiewicz, Kieślowski. To także przypomnienie, dawnego, autorskiego kina i jego siły oddziaływania intelektualnego.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5327
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Miroslav Ivanov, "Zamach na Heydricha", Książka i Wiedza 1978, ss. 458.
Ciekawie się to czyta z perspektywy polskiej, bo zapewnia ona niezłą huśtawkę. Zaczyna się z podejściem nieco pobłażliwym, szczególnie że efekt ten wzmaga również przedmowa, a i działania czechosłowackich władz na uchodźstwie przypominają nieco "'Allo 'Allo". Straszna amatorszczyzna - skoczkowie zrzucani byle gdzie i byle jak, tułają się następnie po okolicy bez konkretnego planu i kontaktów, chodzą po domach; wszyscy rozpowiadają sobie nawzajem o tajnej misji, werbują do współpracy przypadkowe osoby. Nawet pobieżna lektura np. "Wielkiej gry" Kamińskiego czy - dużo późniejszego - "Małego konspiratora", wywołuje przekonanie, że Czechosłowacy nie mieli pojęcia co robią. Można się zdziwić, że dożyli zamachu. Później jednak robi się dużo poważniej, bo autor szczegółowo omawia konsekwencje zamachu - zarówno represje wobec ludności cywilnej, niejednokrotnie nacechowane niczemu niesłużącym okrucieństwem, jak i heroiczny opór, który - przy całej świadomości, że sytuacja jest beznadziejna - konspiratorzy stawiali do ostatniej chwili. W związku z czym polski czytelnik może się na koniec poczuć głupio, że na początku go to bawiło; szczególnie że - koniec końców - okazuje się, że być może Czechosłowacy nie mieli odpowiednich zasobów i wiedzy, a nawet rozsądku, ale nie brakowało im woli działania; byli też zakładnikami uwarunkowań politycznych - "większej sprawy", "wyższego dobra", które stanowiło motywację tej akcji, niemającej przecież szans na przyniesienie bezpośredniej korzyści militarnej. A to coś, co Polacy powinni rozumieć doskonale. Może nawet jest to w pewnym stopniu budujące, że nie tylko strona polska temu ulegała.
Natomiast co do samej książki, w zupełności podzielam opinie, które można znaleźć w internecie, tj. że jest świetnie napisana - jeśli nie wybitna, to na pograniczu tego określenia. Świetnym rozwiązaniem jest niespodziewany sposób prowadzenia narracji. Sądziłem bowiem, że będzie to typowa praca historyczna. Tymczasem - z wyjątkiem paru stron - są to monologi (przy czym przypuszczam, że fragmenty zatytułowane "Monolog historyka" to przemyślenia samego autora), które w większości można też określić mianem wypowiedzi świadków. Są dość surowe; nie usuwano z nich sprzeczności czy nieścisłości, a jedynie są one komentowane w "Monologach historyka" właśnie. Prawdopodobnie nie dla każdego będzie to łatwe w odbiorze, ale u mnie sprawdziło się znakomicie.
W międzyczasie próbowałem też zrobić zestaw z "Kosmicznego wyścigu" Stephena Walkera (Wydawnictwo Poznańskie, 2023, 17 godz. 22 min., czyt. Bartosz Głogowski) i Normana Mailera "Na podbój Księżyca" (Książka i Wiedza, 1978, ss. 551).
Z pierwszym poszło bardzo dobrze. Może nie jest to dzieło wybitne, ale w pełni poprawne pod każdym względem, dobrze (choć - ponownie - nie wybitnie) napisane; miejscami wątki biograficzne są zbyt rozbudowane, a kwestie techniczne niemal nieporuszone. Moim odruchem jest napisać, że nie jest to ani Capote, ani Kapuściński - ale przecież prawie wszystko nie jest ani Capotem, ani Kapuścińskim, toteż nie oznacza to, że praca Walkera nie jest godna polecenia. Przeciwnie - jeżeli tylko ktoś jest zainteresowany tematem, namawiam aby się z tym zapoznał. Mam jednak problem z napisaniem czegoś więcej, gdyż jest to "literatura dworcowa", którą się zwykle kupuje w celu przerzucenia w międzyczasie.
Gorzej z Mailerem - było to moje drugie podejście; po pewnym czasie od pierwszej próby zaczęło mi się wydawać, że być może poprzednio po prostu nie byłem w nastroju. Myliłem się. To po prostu do niczego się nie nadaje. Na kilka stron pieprzenia przypada jedna strona treści w jakikolwiek sposób dotyczącej tematu książki. Autor ma skrajnie pretensjonalne usposobienie (pisze o sobie w trzeciej osobie, na litość boską!), a przede wszystkim jest stale niezadowolony i znudzony. Pozwolę sobie podkreślić: NIEZADOWOLONY I ZNUDZONY, obserwując pierwszą wyprawę ludzkości na księżyc z samego centrum wydarzeń. Ale nie to jest najgorsze. Otóż Mailer był bliski Świętego Graala, a mianowicie zaczął się w pewnym momencie koncentrować nie na locie na księżyc, a na ludziach ten lot na księżyc obserwujących. Mógł na tej podstawie przygotować świetny reportaż z zacięciem socjologicznym; dokument tej części całej historii, która jako jedyna nie została wtedy, z perspektywy pierwszej osoby, wnikliwie opisana. Ale to też mu nie wyszło, gdyż - ponownie - na jedną stronę treści przypada kilka stron pieprzenia od rzeczy. Zmarnowana okazja. Ciekawym przedsięwzięciem byłoby natomiast, gdyby zdolny redaktor-ghostwriter wynotował z całego tego wytworu fakty, względnie wrażenia związane z tematem, a następnie napisał na ich podstawie tekst, który rzeczywiście opowiadałby o misji na księżyc bez żalu, że się musi w ogóle ten temat poruszać. Tymczasem jednak książka ta powinna nosić tytuł "Ględzenie znudzonego megalomana", a nie "Na podbój Księżyca". A największą zagadką w całej tej sprawie jest to, dlaczego ktoś nie dość, że przetłumaczył to na jakikolwiek język, to jeszcze wydał tę makulaturę po raz drugi - w 2019 r. wyszło bowiem drugie polskie wydanie. Obawiam się jednak, że - w przeciwieństwie do niejednej zagadki kosmosu - tajemnica tego zjawiska, jako niedostępna dla zdrowego umysłu, pozostanie niewyjaśnioną.
Ciekawie się to czyta z perspektywy polskiej, bo zapewnia ona niezłą huśtawkę. Zaczyna się z podejściem nieco pobłażliwym, szczególnie że efekt ten wzmaga również przedmowa, a i działania czechosłowackich władz na uchodźstwie przypominają nieco "'Allo 'Allo". Straszna amatorszczyzna - skoczkowie zrzucani byle gdzie i byle jak, tułają się następnie po okolicy bez konkretnego planu i kontaktów, chodzą po domach; wszyscy rozpowiadają sobie nawzajem o tajnej misji, werbują do współpracy przypadkowe osoby. Nawet pobieżna lektura np. "Wielkiej gry" Kamińskiego czy - dużo późniejszego - "Małego konspiratora", wywołuje przekonanie, że Czechosłowacy nie mieli pojęcia co robią. Można się zdziwić, że dożyli zamachu. Później jednak robi się dużo poważniej, bo autor szczegółowo omawia konsekwencje zamachu - zarówno represje wobec ludności cywilnej, niejednokrotnie nacechowane niczemu niesłużącym okrucieństwem, jak i heroiczny opór, który - przy całej świadomości, że sytuacja jest beznadziejna - konspiratorzy stawiali do ostatniej chwili. W związku z czym polski czytelnik może się na koniec poczuć głupio, że na początku go to bawiło; szczególnie że - koniec końców - okazuje się, że być może Czechosłowacy nie mieli odpowiednich zasobów i wiedzy, a nawet rozsądku, ale nie brakowało im woli działania; byli też zakładnikami uwarunkowań politycznych - "większej sprawy", "wyższego dobra", które stanowiło motywację tej akcji, niemającej przecież szans na przyniesienie bezpośredniej korzyści militarnej. A to coś, co Polacy powinni rozumieć doskonale. Może nawet jest to w pewnym stopniu budujące, że nie tylko strona polska temu ulegała.
Natomiast co do samej książki, w zupełności podzielam opinie, które można znaleźć w internecie, tj. że jest świetnie napisana - jeśli nie wybitna, to na pograniczu tego określenia. Świetnym rozwiązaniem jest niespodziewany sposób prowadzenia narracji. Sądziłem bowiem, że będzie to typowa praca historyczna. Tymczasem - z wyjątkiem paru stron - są to monologi (przy czym przypuszczam, że fragmenty zatytułowane "Monolog historyka" to przemyślenia samego autora), które w większości można też określić mianem wypowiedzi świadków. Są dość surowe; nie usuwano z nich sprzeczności czy nieścisłości, a jedynie są one komentowane w "Monologach historyka" właśnie. Prawdopodobnie nie dla każdego będzie to łatwe w odbiorze, ale u mnie sprawdziło się znakomicie.
W międzyczasie próbowałem też zrobić zestaw z "Kosmicznego wyścigu" Stephena Walkera (Wydawnictwo Poznańskie, 2023, 17 godz. 22 min., czyt. Bartosz Głogowski) i Normana Mailera "Na podbój Księżyca" (Książka i Wiedza, 1978, ss. 551).
Z pierwszym poszło bardzo dobrze. Może nie jest to dzieło wybitne, ale w pełni poprawne pod każdym względem, dobrze (choć - ponownie - nie wybitnie) napisane; miejscami wątki biograficzne są zbyt rozbudowane, a kwestie techniczne niemal nieporuszone. Moim odruchem jest napisać, że nie jest to ani Capote, ani Kapuściński - ale przecież prawie wszystko nie jest ani Capotem, ani Kapuścińskim, toteż nie oznacza to, że praca Walkera nie jest godna polecenia. Przeciwnie - jeżeli tylko ktoś jest zainteresowany tematem, namawiam aby się z tym zapoznał. Mam jednak problem z napisaniem czegoś więcej, gdyż jest to "literatura dworcowa", którą się zwykle kupuje w celu przerzucenia w międzyczasie.
Gorzej z Mailerem - było to moje drugie podejście; po pewnym czasie od pierwszej próby zaczęło mi się wydawać, że być może poprzednio po prostu nie byłem w nastroju. Myliłem się. To po prostu do niczego się nie nadaje. Na kilka stron pieprzenia przypada jedna strona treści w jakikolwiek sposób dotyczącej tematu książki. Autor ma skrajnie pretensjonalne usposobienie (pisze o sobie w trzeciej osobie, na litość boską!), a przede wszystkim jest stale niezadowolony i znudzony. Pozwolę sobie podkreślić: NIEZADOWOLONY I ZNUDZONY, obserwując pierwszą wyprawę ludzkości na księżyc z samego centrum wydarzeń. Ale nie to jest najgorsze. Otóż Mailer był bliski Świętego Graala, a mianowicie zaczął się w pewnym momencie koncentrować nie na locie na księżyc, a na ludziach ten lot na księżyc obserwujących. Mógł na tej podstawie przygotować świetny reportaż z zacięciem socjologicznym; dokument tej części całej historii, która jako jedyna nie została wtedy, z perspektywy pierwszej osoby, wnikliwie opisana. Ale to też mu nie wyszło, gdyż - ponownie - na jedną stronę treści przypada kilka stron pieprzenia od rzeczy. Zmarnowana okazja. Ciekawym przedsięwzięciem byłoby natomiast, gdyby zdolny redaktor-ghostwriter wynotował z całego tego wytworu fakty, względnie wrażenia związane z tematem, a następnie napisał na ich podstawie tekst, który rzeczywiście opowiadałby o misji na księżyc bez żalu, że się musi w ogóle ten temat poruszać. Tymczasem jednak książka ta powinna nosić tytuł "Ględzenie znudzonego megalomana", a nie "Na podbój Księżyca". A największą zagadką w całej tej sprawie jest to, dlaczego ktoś nie dość, że przetłumaczył to na jakikolwiek język, to jeszcze wydał tę makulaturę po raz drugi - w 2019 r. wyszło bowiem drugie polskie wydanie. Obawiam się jednak, że - w przeciwieństwie do niejednej zagadki kosmosu - tajemnica tego zjawiska, jako niedostępna dla zdrowego umysłu, pozostanie niewyjaśnioną.
- Czartogromski
- Posty: 6113
- Rejestracja: 22-07-2018 10:10:25
- Lokalizacja: Kufszynek
- Kontakt:
Re: To się czyta
Norman Mailer był już wtedy Wielkim Pisarzem i może uznał, że świat chce poznać, co Wielki Pisarz sobie roi na zadany temat? A wydawca podzielał to zdanie i książkę wydał.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5327
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
- Czartogromski
- Posty: 6113
- Rejestracja: 22-07-2018 10:10:25
- Lokalizacja: Kufszynek
- Kontakt:
- jazzik
- Posty: 9356
- Rejestracja: 18-07-2018 22:26:03
Re: To się czyta
My w ogóle mamy w tym względzie pewną renomę. Ostatnio skończyłam czytać "Galicję", którą wymieniłyśmy się z mamą jako prezentem, i tutaj przychodzi mi na myśl przytoczona opinia austriackiego kanclerza Klemensa von Metternicha, że "Polska nie jest narodem. Polska jest spiskiem" i tak się kiedyś złożyło, że na pewnym forum o II WW użytkowniczka z Pragi mi napisała coś takiego: to było bardzo w waszym stylu, ale to myśmy to zrobili.uzytkownik_konta pisze: ↑04-05-2024 02:22:24 A to coś, co Polacy powinni rozumieć doskonale. Może nawet jest to w pewnym stopniu budujące, że nie tylko strona polska temu ulegała.
"Nie bój się doskonałości. – Nigdy jej nie osiągniesz." Salvador Dali
- uzytkownik_konta
- Posty: 5327
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Z tym stylem nie do końca się zgodzę. Efekt końcowy wyglądał rzeczywiście jak nasza robota, ale gdyby robili to Polacy, nieprzynosząca wymiernych korzyści tragedia zostałaby przeprowadzona zgodnie z najlepszymi regułami konspiracji
- Achim
- Posty: 1358
- Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
- Lokalizacja: Wrocław
Re: To się czyta
„ Ciało huty „
Anna Cieplak już w tytule swojej prozy zapowiada i łączy dwie narracje : to opowieść o Hucie Katowice, ale opowiedziana poprzez osobiste doświadczenia młodych ludzi, którzy przybyli na Zagłębie jako jej pierwszy budowniczowie. Z jednej strony wielka polityka : Solidarność, stan wojenny, transformacja ustrojowa, a z drugiej prywatne, intymne doświadczenia : uczucia, związki ale i przemoc seksualna. Ta podwójna perspektywa obecna jest stale w obu płaszczyznach czasowych. W tej współczesnej mamy już wojnę w Ukrainie. To historia upadków i wzlotów, skomplikowanych relacji uczuciowych, ale także dziedziczenia traum z pokolenia na pokolenia, bo w warstwie współczesnej mamy opowieść o dzieciach pierwszych budowniczych Huty Katowice. Powieść ma bardzo precyzyjną konstrukcję fabularną, wydarzenia i postaci łączą się precyzyjnie.
Zachwyciło mnie pokazanie motyw siostrzeństwa, wspólnoty losu bohaterek przez symboliczne przekazywanie sobie szczepek roślin. Świat roślinny, ale i zwierząt- kanarek Ewy, jest towarzyszem losu bohaterów. Podoba mi się także opowiadanie o bohaterach, poprzez książki. Poznajemy lektury Mai i jej przyjaciółek, a ważną rolę pełni tez antologia tekstów o Hucie, pisana przez pierwsze pokolenie bohaterów, a odkrywana potem przez ich dzieci.
Świetna, współczesna proza.
Anna Cieplak już w tytule swojej prozy zapowiada i łączy dwie narracje : to opowieść o Hucie Katowice, ale opowiedziana poprzez osobiste doświadczenia młodych ludzi, którzy przybyli na Zagłębie jako jej pierwszy budowniczowie. Z jednej strony wielka polityka : Solidarność, stan wojenny, transformacja ustrojowa, a z drugiej prywatne, intymne doświadczenia : uczucia, związki ale i przemoc seksualna. Ta podwójna perspektywa obecna jest stale w obu płaszczyznach czasowych. W tej współczesnej mamy już wojnę w Ukrainie. To historia upadków i wzlotów, skomplikowanych relacji uczuciowych, ale także dziedziczenia traum z pokolenia na pokolenia, bo w warstwie współczesnej mamy opowieść o dzieciach pierwszych budowniczych Huty Katowice. Powieść ma bardzo precyzyjną konstrukcję fabularną, wydarzenia i postaci łączą się precyzyjnie.
Zachwyciło mnie pokazanie motyw siostrzeństwa, wspólnoty losu bohaterek przez symboliczne przekazywanie sobie szczepek roślin. Świat roślinny, ale i zwierząt- kanarek Ewy, jest towarzyszem losu bohaterów. Podoba mi się także opowiadanie o bohaterach, poprzez książki. Poznajemy lektury Mai i jej przyjaciółek, a ważną rolę pełni tez antologia tekstów o Hucie, pisana przez pierwsze pokolenie bohaterów, a odkrywana potem przez ich dzieci.
Świetna, współczesna proza.
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
- Achim
- Posty: 1358
- Rejestracja: 13-07-2019 19:29:55
- Lokalizacja: Wrocław
Re: To się czyta
„ Manifest“
Bernardine Evaristo kreśli w swoim „ Manifeście“ życiowym i twórczym portret osoby i artystki wielokrotnie wykluczonej : urodzona w 1959 w Anglii z angielskiej matki i nigeryjskiego ojca, biseksualna, musiała długo walczyć z różnymi uprzedzeniami. Po czterdziestu latach pracy twórczej dostała Nagrodę Bookera. „ Manifest” to także portret self-made woman. Evaristo poprzez studia aktorskie, prace w teatrze, pisarstwo, studia akademickie i pracę pedagogiczną osiągnęła sukces dzięki uporowi, pracowitości i wierze we własne siły.
Dla mnie najciekawsza była część biograficzna, w której autorka próbuje odtworzyć własną genealogię i analizuje skomplikowane małżeństwo rodziców : angielskiej białej nauczycielki i robotnika, pochodzącego w Nigerii. To niewiarygodne, ze pół wieku temu dzieci z małżeństw mieszanych musiały walczyć z taką ilością przesądów i uprzedzeń także ze strony kościoła katolickiego. Dziś mamy inne fobie i uprzedzenia, Evaristo pisze o „ społeczeństwie gerontofobicznym” . Ciekawy jest także wgląd w sam proces twórczy : pisania prozy, poezji, rzeczy dla teatru. Wierzę w siłę „ Manifestu” jako inspiracji twórczej i życiowej, jak pisze autorka : „ Nigdy nie chodziłam na terapię, bo lubię żyć z własnymi demonami/…/ nabrałam wprawy w prowadzeniu wewnętrznego dialogu i nigdy nie szukałam potrzeby szukania pomocy. Lubię sama rozwiązywać pewne sprawy i myślę, że ta książka to właśnie taki potężny autowywiad”.
Bernardine Evaristo jest znana an forum jako autorka " Mr Loverman"
Bernardine Evaristo kreśli w swoim „ Manifeście“ życiowym i twórczym portret osoby i artystki wielokrotnie wykluczonej : urodzona w 1959 w Anglii z angielskiej matki i nigeryjskiego ojca, biseksualna, musiała długo walczyć z różnymi uprzedzeniami. Po czterdziestu latach pracy twórczej dostała Nagrodę Bookera. „ Manifest” to także portret self-made woman. Evaristo poprzez studia aktorskie, prace w teatrze, pisarstwo, studia akademickie i pracę pedagogiczną osiągnęła sukces dzięki uporowi, pracowitości i wierze we własne siły.
Dla mnie najciekawsza była część biograficzna, w której autorka próbuje odtworzyć własną genealogię i analizuje skomplikowane małżeństwo rodziców : angielskiej białej nauczycielki i robotnika, pochodzącego w Nigerii. To niewiarygodne, ze pół wieku temu dzieci z małżeństw mieszanych musiały walczyć z taką ilością przesądów i uprzedzeń także ze strony kościoła katolickiego. Dziś mamy inne fobie i uprzedzenia, Evaristo pisze o „ społeczeństwie gerontofobicznym” . Ciekawy jest także wgląd w sam proces twórczy : pisania prozy, poezji, rzeczy dla teatru. Wierzę w siłę „ Manifestu” jako inspiracji twórczej i życiowej, jak pisze autorka : „ Nigdy nie chodziłam na terapię, bo lubię żyć z własnymi demonami/…/ nabrałam wprawy w prowadzeniu wewnętrznego dialogu i nigdy nie szukałam potrzeby szukania pomocy. Lubię sama rozwiązywać pewne sprawy i myślę, że ta książka to właśnie taki potężny autowywiad”.
Bernardine Evaristo jest znana an forum jako autorka " Mr Loverman"
Es gibt ein Leben und ich lebe es . Romy Schneider.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5327
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Hebius będzie niezadowolony, że tak zbiorczo. Ale że dalej nie rozumiem, co za różnica, skoro i tak czyta o wszystkich książkach - nawet tych, których sam czytać nie zamierza - zrobię tak ponownie
T. Capote, "In Cold Blood. A True Account of a Multiple Murder and its Consequences", Penguin Books, bm. 2017, ss. 316.
Jest w tej książce fragment, w którym Capote przytacza stanowisko jednej z lokalnych gazet w przeddzień procesu - piszą tam, że o ile mieszkańcom hrabstwa może się wydawać, że oczy całego kraju zwrócone są właśnie na nich, o tyle jest to bardzo dalekie od prawdy - w międzyczasie wydarzyło się bowiem kilka podobnych morderstw, więc to konkretne nikogo na drugim końcu USA specjalnie już nie fascynuje. Mi też na początku nasuwała się podobna wątpliwość - poza epatowaniem tragedią, co tutaj może być ciekawego? Mamy obecnie dostęp do nieograniczonej ilości opisów różnych zbrodni (polecam np.: M. Omilianowicz, "Bestia. Studium zła", Od deski do deski, 2016, 6 godz. 32 min., czyt. K. Czeczot - zwłaszcza w formie audiobooka właśnie, bo prawdą jest to, co ludzie piszą w komentarzach - że Czeczot robi z tego dość nadzwyczajne słuchowisko, które przestaje być po prostu czytaną książką, a staje się osobnym dziełem); więc zapewne - pomijając to, że Capote mógłby opisywać proces schnięcia farby, i nadal czytałoby się to z przyjemnością - nie ma tutaj nic specjalnie wartego uwagi. Szczególnie że oglądałem "Capote" (2005, reż. B. Miller) i już chociażby stamtąd znałem tę historię. Myliłem się. Interesujące tutaj są dwa elementy: po pierwsze to, na co zwróci uwagę każdy, czyli dynamika relacji sprawców - dziwaczny efekt spotkania dwóch osobowości, który sprawił, że popełniono zbrodnię z jednej strony z premedytacją i - zgodnie z tytułem - z zimną krwią; z drugiej, odnosi się wrażenie, że jednak, w jakiś przedziwny sposób, wbrew sobie. Ale mnie bardziej ciekawi drugi element, powiązany z pierwszym: postać Perry'ego Smitha i pytanie co z tym facetem, do cholery, było nie tak?! Bo Richard Hickock był pojebańcem - to nie ulega wątpliwości. Ale Smith - i było to odczucie powracające w odczuciach ludzi, którzy mieli z nim do czynienia - sprawiał wrażenie całkiem porządnego chłopaka, niewątpliwie z poważnymi problemami, niewątpliwie zbyt niezależnego i nonkonformistycznego - pakującego się z tego powodu w kłopoty - być może z przesadną skłonnością do ryzyka, ale z drugiej strony uczciwego na swój sposób; takiego, co to można mu np. pożyczyć całkiem słuszną sumę i nie obawiać się, że z nią ucieknie - a co najwyżej że tak mu się akurat życie ułoży, że nie będzie miał z czego oddać (ale będzie chciał!). Capote oddał to idealnie, wkładając poniższy fragment w usta (a właściwie myśli) agenta Deweya.
"[P]ossible to look at the man (...) without anger", "a measure of sympathy"; "not deep enough to accomodate either forgiveness or mercy"; "psychological accident". I - co znamienne - życie Smitha to "lonely progress towards one mirage and then another". To mnie bardzo zastanawia, bo moim zdaniem właśnie to jest objawem tego, co z nim było nie tak - jakkolwiek psychiatrzy by to określili. Popatrzcie niżej - tego typu fantazje, marzenia małego chłopca, są u dorosłego człowieka - i to takiego, który niejedno widział, niejedno przeszedł i powinien być pozbawiony dziecinnych złudzeń i naiwności co do sposobu funkcjonowania świata - oznaką skrajnej niedojrzałości; życia w świecie, którego związek z rzeczywistością jest dość nikły. Powiedziałbym, że brzmią jak coś typowego dla ludzi niepełnosprawnych umysłowo.
Niestety, obawiam się, że nie ma tutaj żadnej puenty i żadnego specjalnie konstruktywnego wniosku, który by było można na podstawie tej historii wyciągnąć. Smith miał pecha dorastać w nienormalnym, chorym środowisku. To zapewne ten czynnik doprowadził do patologii, która została opisana w książce - wytworzył człowieka, który z jednej strony był w stanie z zimną krwią zabić, pod wpływem manipulacji jakiegoś draba, czteroosobową rodzinę (a był gotów nawet na 12 osób!). Z drugiej strony, był w stanie pisać poezję, płakać pod wpływem muzyki, zjednywać sobie ludzi - nawet pomimo tego, że ci wiedzieli, że mają do czynienia ze zbrodniarzem - i wierzyć, że pewnego dnia wyruszy na poszukiwania zaginionego skarbu. Capote opisuje z kolei odczucia jego siostry:
K. Bednarz, "Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet", Czarne, 2018, 9 godz. 19 min., czyt. K. Puchalska.
Dobrze się złożyło, że akurat w takiej kolejności tego słuchałem - najpierw D. Ugorowskiej "Zrozumieć Japonię", a dopiero później "Kwiatów...". Jak być może niektórzy pamiętają, "Zrozumieć..." było dla mnie obrazem Japonii wyidealizowanym do absurdu - i nie trzeba było być specjalistą-kulturoznawcą aby to zauważyć. Efekt, który się osiąga najpierw zapoznając się ze "Zrozumieć...", a później z "Kwiatami...", przypomina mi sytuację, w której - ucząc dziecko np. o zwierzętach - najpierw prezentuje mu się obrazki z uśmiechniętym, puszystym, mięciutkim lwem, a właściwie lewkiem, otoczonym baraszkującymi kociakami - a dopiero na późniejszym etapie edukacji mówi mu się o tym, że lew najbardziej się "uśmiecha" kiedy rozrywa na kawałki żywą antylopę, jest po uszy upaprany juchą, a całą resztę czasu poświęca na kopulację.
Przy okazji "Zrozumieć..." narzekałem na to, że...
R. Ryziński, "Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów", Czarne, 2021, 10 godz. 35 minut, czyt. R. Siemianowski.
A w tym przypadku zaskoczyło mnie jedno. Otóż zwykle kiedy mówi się o współpracy z bezpieką, myśli się o motywach materialnych, chęci zdobycia wpływów, przywilejów; albo o szantażu - zwłaszcza w przypadku homoseksualistów. Jest jednak jeszcze jeden czynnik (nie jest to główny wątek całej książki), o którym, i owszem, mówi się - ale w kontekście przynależności do gangów. Tak uczono mnie na studiach: ludzie przystępują do gangów nie tylko dla pieniędzy i władzy, ale i dla poczucia przynależności, zrozumienia, braterstwa, bezpieczeństwa; może nawet, w jakimś pokrętnym sensie, ciepła. To, że podobne zjawisko mogło wystąpić w przypadków osób LGBT i MO/SB, i że mogło to być wykorzystywane, i że w zasadzie byłoby dziwne, gdyby tak się nie stało - zdaje się tak oczywistym, że aż się człowiek dziwi, że na to nie wpadł.
D. Krawczyk, "Cyrk polski", Czarne, 2021, 6 godz. 35 min., czyt. B. Głogowski.
Wydawało mi się, że "Cyrk polski" to trochę takie "PATRZCIE CO TAM SIĘ DZIEJE!"; sięgnąłem po tę książkę w zasadzie dlatego, że - po pierwsze - jako politolog przejawiam patologiczne zainteresowanie właśnie przypadkami z gatunku "PATRZCIE CO TAM SIĘ DZIEJE!"; po drugie, że sądziłem, iż znajdę tam opis własnych doświadczeń z dawnych czasów. O ile to pierwsze się sprawdziło - to rzeczywiście po prostu reportaż typu "PATRZCIE CO TAM SIĘ DZIEJE!" - o tyle co do drugiego się zawiodłem pozytywnie (negatywnie...?). Otóż takiego burdelu, jaki Krawczyk tam opisuje, ja za moich czasów nie widziałem - co daje mi tę satysfakcję, że wtedy było lepiej (tak naprawdę pewnie wcale nie było), ale też to zmartwienie, że dawniej było lepiej, toteż teraz jest gorzej (chociaż, jak wspomniałem, w rzeczywistości zapewne było tak samo).
T. Capote, "In Cold Blood. A True Account of a Multiple Murder and its Consequences", Penguin Books, bm. 2017, ss. 316.
Jest w tej książce fragment, w którym Capote przytacza stanowisko jednej z lokalnych gazet w przeddzień procesu - piszą tam, że o ile mieszkańcom hrabstwa może się wydawać, że oczy całego kraju zwrócone są właśnie na nich, o tyle jest to bardzo dalekie od prawdy - w międzyczasie wydarzyło się bowiem kilka podobnych morderstw, więc to konkretne nikogo na drugim końcu USA specjalnie już nie fascynuje. Mi też na początku nasuwała się podobna wątpliwość - poza epatowaniem tragedią, co tutaj może być ciekawego? Mamy obecnie dostęp do nieograniczonej ilości opisów różnych zbrodni (polecam np.: M. Omilianowicz, "Bestia. Studium zła", Od deski do deski, 2016, 6 godz. 32 min., czyt. K. Czeczot - zwłaszcza w formie audiobooka właśnie, bo prawdą jest to, co ludzie piszą w komentarzach - że Czeczot robi z tego dość nadzwyczajne słuchowisko, które przestaje być po prostu czytaną książką, a staje się osobnym dziełem); więc zapewne - pomijając to, że Capote mógłby opisywać proces schnięcia farby, i nadal czytałoby się to z przyjemnością - nie ma tutaj nic specjalnie wartego uwagi. Szczególnie że oglądałem "Capote" (2005, reż. B. Miller) i już chociażby stamtąd znałem tę historię. Myliłem się. Interesujące tutaj są dwa elementy: po pierwsze to, na co zwróci uwagę każdy, czyli dynamika relacji sprawców - dziwaczny efekt spotkania dwóch osobowości, który sprawił, że popełniono zbrodnię z jednej strony z premedytacją i - zgodnie z tytułem - z zimną krwią; z drugiej, odnosi się wrażenie, że jednak, w jakiś przedziwny sposób, wbrew sobie. Ale mnie bardziej ciekawi drugi element, powiązany z pierwszym: postać Perry'ego Smitha i pytanie co z tym facetem, do cholery, było nie tak?! Bo Richard Hickock był pojebańcem - to nie ulega wątpliwości. Ale Smith - i było to odczucie powracające w odczuciach ludzi, którzy mieli z nim do czynienia - sprawiał wrażenie całkiem porządnego chłopaka, niewątpliwie z poważnymi problemami, niewątpliwie zbyt niezależnego i nonkonformistycznego - pakującego się z tego powodu w kłopoty - być może z przesadną skłonnością do ryzyka, ale z drugiej strony uczciwego na swój sposób; takiego, co to można mu np. pożyczyć całkiem słuszną sumę i nie obawiać się, że z nią ucieknie - a co najwyżej że tak mu się akurat życie ułoży, że nie będzie miał z czego oddać (ale będzie chciał!). Capote oddał to idealnie, wkładając poniższy fragment w usta (a właściwie myśli) agenta Deweya.
"[P]ossible to look at the man (...) without anger", "a measure of sympathy"; "not deep enough to accomodate either forgiveness or mercy"; "psychological accident". I - co znamienne - życie Smitha to "lonely progress towards one mirage and then another". To mnie bardzo zastanawia, bo moim zdaniem właśnie to jest objawem tego, co z nim było nie tak - jakkolwiek psychiatrzy by to określili. Popatrzcie niżej - tego typu fantazje, marzenia małego chłopca, są u dorosłego człowieka - i to takiego, który niejedno widział, niejedno przeszedł i powinien być pozbawiony dziecinnych złudzeń i naiwności co do sposobu funkcjonowania świata - oznaką skrajnej niedojrzałości; życia w świecie, którego związek z rzeczywistością jest dość nikły. Powiedziałbym, że brzmią jak coś typowego dla ludzi niepełnosprawnych umysłowo.
Niestety, obawiam się, że nie ma tutaj żadnej puenty i żadnego specjalnie konstruktywnego wniosku, który by było można na podstawie tej historii wyciągnąć. Smith miał pecha dorastać w nienormalnym, chorym środowisku. To zapewne ten czynnik doprowadził do patologii, która została opisana w książce - wytworzył człowieka, który z jednej strony był w stanie z zimną krwią zabić, pod wpływem manipulacji jakiegoś draba, czteroosobową rodzinę (a był gotów nawet na 12 osób!). Z drugiej strony, był w stanie pisać poezję, płakać pod wpływem muzyki, zjednywać sobie ludzi - nawet pomimo tego, że ci wiedzieli, że mają do czynienia ze zbrodniarzem - i wierzyć, że pewnego dnia wyruszy na poszukiwania zaginionego skarbu. Capote opisuje z kolei odczucia jego siostry:
K. Bednarz, "Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet", Czarne, 2018, 9 godz. 19 min., czyt. K. Puchalska.
Dobrze się złożyło, że akurat w takiej kolejności tego słuchałem - najpierw D. Ugorowskiej "Zrozumieć Japonię", a dopiero później "Kwiatów...". Jak być może niektórzy pamiętają, "Zrozumieć..." było dla mnie obrazem Japonii wyidealizowanym do absurdu - i nie trzeba było być specjalistą-kulturoznawcą aby to zauważyć. Efekt, który się osiąga najpierw zapoznając się ze "Zrozumieć...", a później z "Kwiatami...", przypomina mi sytuację, w której - ucząc dziecko np. o zwierzętach - najpierw prezentuje mu się obrazki z uśmiechniętym, puszystym, mięciutkim lwem, a właściwie lewkiem, otoczonym baraszkującymi kociakami - a dopiero na późniejszym etapie edukacji mówi mu się o tym, że lew najbardziej się "uśmiecha" kiedy rozrywa na kawałki żywą antylopę, jest po uszy upaprany juchą, a całą resztę czasu poświęca na kopulację.
Przy okazji "Zrozumieć..." narzekałem na to, że...
...i spieszę z satysfakcją donieść, że z kolei "Kwiaty..." nadają się do tego celu - zyskiwania pewnego dystansu wobec Polski i Europy - idealnie. Powiem więcej - polecam, aby wpierw zapoznać się z "Ziemiankami. Co panie z dworów łączyło z chłopkami" (M. Strzelecka, Marginesy, 2023, 6 godzin 31 min., czyt. W. Gorodeckaja) i albo - znanymi powszechnie - "Chłopkami. Opowieścią o naszych babkach", albo "Służącymi do wszystkiego". Zwłaszcza dotyczy to części historycznej, od której "Kwiaty..." się zaczynają. Biolodzy nazywają to "konwergencją" ("proces powstawania morfologicznie i funkcjonalnie podobnych cech (czyli analogicznych) w grupach organizmów odlegle spokrewnionych (niezależnie w różnych liniach ewolucyjnych), z odrębnymi dla tych grup cechami pierwotnymi, w odpowiedzi na podobne lub takie same wymagania środowiskowe"). Coś takiego tutaj chyba zaszło.uzytkownik_konta pisze: ↑11-04-2024 00:21:00Jej winą natomiast jest to, że chyba nie ma w tej książce rozdziału bez krytyki Polski i Polaków. Tymczasem druga kwestia, która przyciąga mnie do takiej tematyki, to możliwość spojrzenia na Polskę i Europę przez pryzmat bardzo odmiennej kultury. Ugorowska na wstępie przytacza powiedzenie amerykańskich żołnierzy, że zrobić coś można na sposób dobry, sposób zły oraz sposób japoński. Jeśli dowiadujemy się, na czym ten japoński (amerykański, czeski, meksykański, nowozelandzki itd.) sposób polega, jednocześnie dowiadujemy się też o tym, co z perspektywy Japończyka (Amerykanina, Czecha..., etc.) byłoby "polskim sposobem"*.
R. Ryziński, "Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów", Czarne, 2021, 10 godz. 35 minut, czyt. R. Siemianowski.
A w tym przypadku zaskoczyło mnie jedno. Otóż zwykle kiedy mówi się o współpracy z bezpieką, myśli się o motywach materialnych, chęci zdobycia wpływów, przywilejów; albo o szantażu - zwłaszcza w przypadku homoseksualistów. Jest jednak jeszcze jeden czynnik (nie jest to główny wątek całej książki), o którym, i owszem, mówi się - ale w kontekście przynależności do gangów. Tak uczono mnie na studiach: ludzie przystępują do gangów nie tylko dla pieniędzy i władzy, ale i dla poczucia przynależności, zrozumienia, braterstwa, bezpieczeństwa; może nawet, w jakimś pokrętnym sensie, ciepła. To, że podobne zjawisko mogło wystąpić w przypadków osób LGBT i MO/SB, i że mogło to być wykorzystywane, i że w zasadzie byłoby dziwne, gdyby tak się nie stało - zdaje się tak oczywistym, że aż się człowiek dziwi, że na to nie wpadł.
D. Krawczyk, "Cyrk polski", Czarne, 2021, 6 godz. 35 min., czyt. B. Głogowski.
Wydawało mi się, że "Cyrk polski" to trochę takie "PATRZCIE CO TAM SIĘ DZIEJE!"; sięgnąłem po tę książkę w zasadzie dlatego, że - po pierwsze - jako politolog przejawiam patologiczne zainteresowanie właśnie przypadkami z gatunku "PATRZCIE CO TAM SIĘ DZIEJE!"; po drugie, że sądziłem, iż znajdę tam opis własnych doświadczeń z dawnych czasów. O ile to pierwsze się sprawdziło - to rzeczywiście po prostu reportaż typu "PATRZCIE CO TAM SIĘ DZIEJE!" - o tyle co do drugiego się zawiodłem pozytywnie (negatywnie...?). Otóż takiego burdelu, jaki Krawczyk tam opisuje, ja za moich czasów nie widziałem - co daje mi tę satysfakcję, że wtedy było lepiej (tak naprawdę pewnie wcale nie było), ale też to zmartwienie, że dawniej było lepiej, toteż teraz jest gorzej (chociaż, jak wspomniałem, w rzeczywistości zapewne było tak samo).
Ostatnio zmieniony 15-05-2024 00:25:21 przez uzytkownik_konta, łącznie zmieniany 1 raz.
- Hebius
- Posty: 14908
- Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
- Lokalizacja: Kętrzyn
Re: To się czyta
W Internecie łatwiej się czyta nieduże porcje tekstu, niewymagające kilkukrotnego przewijania ekranu. Przynajmniej mnie tak czyta się łatwiej.
Ale spoko luz, rób jak uważasz.
Ale spoko luz, rób jak uważasz.
– Jakże mogę wymagać, żeby on, będąc o tyle wyższym ode mnie, znajdował jakąkolwiek w moim towarzystwie przyjemność? Nie byłażby to szalona z mej strony pretensja?
- uzytkownik_konta
- Posty: 5327
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
Ale że byłoby ci wygodniej np. 3 posty jeden pod drugim? Bo tak mogę robić, ale nie jestem pewny, czy dobrze rozumiem.
- Hebius
- Posty: 14908
- Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
- Lokalizacja: Kętrzyn
Re: To się czyta
Wg mnie tak jest wygodniej czytać, ale jak napisałem - rób jak uważasz.
– Jakże mogę wymagać, żeby on, będąc o tyle wyższym ode mnie, znajdował jakąkolwiek w moim towarzystwie przyjemność? Nie byłażby to szalona z mej strony pretensja?
- Ballordo
- Posty: 779
- Rejestracja: 15-02-2021 17:45:20
- Lokalizacja: kraina lodu
Re: To się czyta
Tak też czyta się dobrze.
- uzytkownik_konta
- Posty: 5327
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
- Hebius
- Posty: 14908
- Rejestracja: 18-07-2018 12:20:10
- Lokalizacja: Kętrzyn
Re: To się czyta
Dziękuję za diagnozę.
W formie "Pasywno-agresywna świnia!" byłaby zgrabniejsza.
Ale spoko luz
W formie "Pasywno-agresywna świnia!" byłaby zgrabniejsza.
Ale spoko luz
– Jakże mogę wymagać, żeby on, będąc o tyle wyższym ode mnie, znajdował jakąkolwiek w moim towarzystwie przyjemność? Nie byłażby to szalona z mej strony pretensja?
- Czartogromski
- Posty: 6113
- Rejestracja: 22-07-2018 10:10:25
- Lokalizacja: Kufszynek
- Kontakt:
Re: To się czyta
Pomyłka
Ostatnio zmieniony 16-05-2024 18:33:24 przez Czartogromski, łącznie zmieniany 1 raz.
- Czartogromski
- Posty: 6113
- Rejestracja: 22-07-2018 10:10:25
- Lokalizacja: Kufszynek
- Kontakt:
- marcin
- Posty: 13276
- Rejestracja: 25-07-2018 22:48:12
- Lokalizacja: PL
Re: To się czyta
Co ty dziś pijany czy jak?
Gdy ludzie spotykają się z górami, dzieją się wielkie rzeczy.
(William Blake)
(William Blake)
- uzytkownik_konta
- Posty: 5327
- Rejestracja: 18-07-2018 15:54:11
Re: To się czyta
B. Żurawiecki, "Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce", Czarne 2023, ss. 249.
Ta książka to w pewnym sensie ilustracja poglądowa na temat tworzenia się społeczeństwa obywatelskiego w systemie demokratycznym nieskonsolidowanym. Pomijając organizacje mające na celu ochronę i opiekę nad zakażonymi - co jest podręcznikowym wręcz przypadkiem działalności społeczeństwa obywatelskiego, tj. takiego, które samo zaspokaja własne potrzeby, bez ingerencji, a nawet wbrew państwu - warto zwrócić uwagę z kolei na te wściekłe tłumy głodne linczu, które ganiały zakażonych i ich opiekunów z jednego końca kraju w drugi. Porównajcie sobie działalność tych ludzi z apatią, jaką wykazywały np. społeczeności o mentalności typowo kolektywnej, np. w Azji Środkowej, wobec rzeczywistego i dużo bardziej dotkliwego zagrożenia zdrowia degradacją środowiska w wyniku - chociażby - sowieckiego programu nuklearnego oraz irygacji okolic Jeziora Aralskiego.
Z kolei konsolidacja systemu demokratycznego polega na internalizacji - znajomości, aprobacie i zrozumieniu (!) standardów demokratycznych. Jeśli pojawia się sytuacja, w której z jednej strony różne grupy czują pewną sprawczość i podejmują działania w celu zaspokojenia jakiejś potrzeby, bez albo pomimo państwa - nawet jeśli ta potrzeba opiera się na błędnych założeniach - ale jednocześnie czynią to z pogardą dla poszanowania praw innych, w tym praw mniejszości - to moim zdaniem wynika to właśnie z powstawania społeczeństwa obywatelskiego w warunkach braku konsolidacji. Można powiedzieć, że nie ma w tym nic dziwnego - jeśli weźmie się pod uwagę, że już w latach 80. liczne grupy działały wbrew państwu w celu zaspokojenia swoich potrzeb; a jednocześnie, pomimo haseł demokratycznych, nierzadko nie w pełni rozumiały, na czym demokracja polega.
Nawiasem mówiąc, w tej książce cytowany jest jeden z użytkowników, ale nie podaję który, gdyż występuje tam nie pod nazwą, a imieniem i nazwiskiem.
E. Wilczyńska, "Dziewczyna w czarnej sukience. Historia zbrodni miłoszyckiej", Agora 2023, 11 godz. 9 min., czyt. A. Ryźlak.
Nie znałem sprawy Komendy w szczegółach i sądziłem, że z tej książki wyłoni się jakieś jasne, racjonalne, jednolite wytłumaczenie jego błędnego skazania. Oczekiwałem, jednym słowem, wyjaśnienia cechującego się logiczną elegancją. Świat - jak na złość - przypomniał jednak, że rzeczywistość rzadko ma z logiczną elegancją cokolwiek wspólnego. Cytując fragment wypowiedzi ojca Małgorzaty, tj. pokrzywdzonej, przed sądem:
A na marginesie, co do ww. postawy rodziców, pojawia się tutaj dodatkowy problem. Dotknęła ich straszna tragedia - czy to usprawiedliwia kompletnie wszystko? Kiedy się im przysłuchać, można odnieść wrażenie, że winni są zupełnie wszyscy: dziennikarze; świadkowie; premier i ministrowie; sądy; w zasadzie każdy, kto miał chociażby incydentalny kontakt z tą sprawą; włączając w to nawet policjantów, którzy zabrali się za rzeczywiste wyjaśnianie jej już po fakcie, wtedy gdy Komenda został już skazany, i doprowadzili do jego zwolnienia. Jeśli nie z żadnego innego powodu, to już chociażby dlatego, że policja działała wcześniej nieprawidłowo, a oni są z policji. Jeszcze gorzej jest z samym Komendą, któremu nigdy nie odpuścili, nawet długo po jego uniewinnieniu.
Po trzecie, jest jeszcze dylemat samego Komendy po zwolnieniu z więzienia. W "Dziewczynie..." przytaczane są opinie komentatorów, w tym ekspertów, dotyczące rozpadu jego stosunków z bliskimi, dziwnego rozporządzania finansami, może nawet narkomanii. Mówią że państwo go zawiodło, bo załamało mu życie, a później co prawda wypłaciło niemałą sumę, ale pozostawiło go samemu sobie, ze zwichniętą psychiką. Owszem - prawdopodobnie tak było. Ale z drugiej strony, co można było zrobić? Komenda stał się wolnym człowiekiem, odpowiedzialnym za samego siebie - musiał zatroszczyć się o siebie przy użyciu tego, czym dysponował, tak jak wszyscy inni. Czy należało go zmusić do udziału np. w jakimś programie? Przecież on w zasadzie nie był nawet odpowiedni do resocjalizacji, gdyż - de iure - nie był nawet winny przestępstwa. Oczywiście można było - i należało - zaoferować mu pomoc w ponownym wejściu w społeczeństwo; wręcz należało to zrobić. Ale jednocześnie, biorąc pod uwagę środki finansowe, gdyby chciał, sam mógł sobie ją zapewnić. Zapytałbym, gdzie z kolei tutaj jest granica, za którą nie można wolnych ludzi do niczego przymuszać, ale moje zdanie w tej kwestii jest - jak sądzę - znane.
Ta książka to w pewnym sensie ilustracja poglądowa na temat tworzenia się społeczeństwa obywatelskiego w systemie demokratycznym nieskonsolidowanym. Pomijając organizacje mające na celu ochronę i opiekę nad zakażonymi - co jest podręcznikowym wręcz przypadkiem działalności społeczeństwa obywatelskiego, tj. takiego, które samo zaspokaja własne potrzeby, bez ingerencji, a nawet wbrew państwu - warto zwrócić uwagę z kolei na te wściekłe tłumy głodne linczu, które ganiały zakażonych i ich opiekunów z jednego końca kraju w drugi. Porównajcie sobie działalność tych ludzi z apatią, jaką wykazywały np. społeczeności o mentalności typowo kolektywnej, np. w Azji Środkowej, wobec rzeczywistego i dużo bardziej dotkliwego zagrożenia zdrowia degradacją środowiska w wyniku - chociażby - sowieckiego programu nuklearnego oraz irygacji okolic Jeziora Aralskiego.
Z kolei konsolidacja systemu demokratycznego polega na internalizacji - znajomości, aprobacie i zrozumieniu (!) standardów demokratycznych. Jeśli pojawia się sytuacja, w której z jednej strony różne grupy czują pewną sprawczość i podejmują działania w celu zaspokojenia jakiejś potrzeby, bez albo pomimo państwa - nawet jeśli ta potrzeba opiera się na błędnych założeniach - ale jednocześnie czynią to z pogardą dla poszanowania praw innych, w tym praw mniejszości - to moim zdaniem wynika to właśnie z powstawania społeczeństwa obywatelskiego w warunkach braku konsolidacji. Można powiedzieć, że nie ma w tym nic dziwnego - jeśli weźmie się pod uwagę, że już w latach 80. liczne grupy działały wbrew państwu w celu zaspokojenia swoich potrzeb; a jednocześnie, pomimo haseł demokratycznych, nierzadko nie w pełni rozumiały, na czym demokracja polega.
Nawiasem mówiąc, w tej książce cytowany jest jeden z użytkowników, ale nie podaję który, gdyż występuje tam nie pod nazwą, a imieniem i nazwiskiem.
E. Wilczyńska, "Dziewczyna w czarnej sukience. Historia zbrodni miłoszyckiej", Agora 2023, 11 godz. 9 min., czyt. A. Ryźlak.
Nie znałem sprawy Komendy w szczegółach i sądziłem, że z tej książki wyłoni się jakieś jasne, racjonalne, jednolite wytłumaczenie jego błędnego skazania. Oczekiwałem, jednym słowem, wyjaśnienia cechującego się logiczną elegancją. Świat - jak na złość - przypomniał jednak, że rzeczywistość rzadko ma z logiczną elegancją cokolwiek wspólnego. Cytując fragment wypowiedzi ojca Małgorzaty, tj. pokrzywdzonej, przed sądem:
O ile postawa rodziców tak w ogóle budzi u mnie ambiwalentne uczucia, o tyle powyższe bardzo dobrze oddaje wrażenie, jakie z "Dziewczyny..." wyniosłem. Cały szereg osób i organizacji popełniło błędy - od policji, poprzez biegłych, aż po świadków. Ale to nie były żadne zbrodnie - ktoś nie chciał kogoś stawiać w złym świetle, ktoś się pomylił, ktoś coś spieprzył, ktoś coś źle sformułował, metody i narzędzia śledcze były wówczas bardziej niedoskonałe, niż obecnie - i efekt był taki, jaki wszyscy widzieli. Co do tego ostatniego, podaję przykład - zastosowany pierwotnie sposób badania DNA, jak wskazuje autorka, wskazywał na cechy, które mogą wystąpić przeciętnie u jednej na ponad 70 osób. Czy w takim wypadku można zakładać, że osoba, w przypadku której stwierdzono taką zgodność, raczej miała kontakt z zabezpieczonymi dowodami, niż nie miała? Cała ta sprawa to jedno wielkie ćwiczenie z metodologii - jak wiemy m.in. od Poppera, hipotezę można raczej sfalsyfikować, niż potwierdzić, choć każda obserwacja wskazująca na słuszność hipotezy podnosi jej prawdopodobieństwo. Dlatego określenia, jakoby winę udowodniono ponad wszelką wątpliwość, czy też - jak niektórzy dodają - ponad wszelką uzasadnioną bądź racjonalną wątpliwość, czy też - jak chcą Amerykanie - "beyond reasonable doubt" - to uproszczenia. W rzeczywistości chodzi po prostu o bardzo wysokie prawdopodobieństwo. Tylko taki standard, niestety, można zastosować w praktyce - gdyby stosować podejście takie, jak w metodologii naukowej, siłą rzeczy nie można by było skazać nikogo. W sprawie Komendy, jak wspomniałem, wiele osób i organów spieprzyło, ale koniec końców mam wrażenie, że sam skazany-uniewinniony po prostu wpadł w tę dziurę pomiędzy pewnością a "ponad (...) wątpliwość".Nie można powiedzieć, że policja nie chciała tego wyjaśnić. Wszyscy chcieli. Gdy zatrzymano Tomasza Komendę, dowody były na tyle mocne, że pozwalały skierować akt oskarżenia do sądu. On nic nie mówił. Nie mogę też zrozumieć, czemu jego mama nie wykrzyczała tam, że jest niewinny. Ale dowody były jakie były - DNA, odcisk szczęki, ślady osmologiczne. Sędzia rzetelnie prowadził proces. Mieliśmy też duże poparcie ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, który nadzorował tę sprawę. Przyznam szczerze, że też się domagałem skazania tego człowieka, ale miałem poczucie, że wszystko odbywało się w sposób uczciwy - i nie jestem przekonany, że Komenda nie ma nic na sumieniu. Ja już nikomu do końca nie uwierzę.
A na marginesie, co do ww. postawy rodziców, pojawia się tutaj dodatkowy problem. Dotknęła ich straszna tragedia - czy to usprawiedliwia kompletnie wszystko? Kiedy się im przysłuchać, można odnieść wrażenie, że winni są zupełnie wszyscy: dziennikarze; świadkowie; premier i ministrowie; sądy; w zasadzie każdy, kto miał chociażby incydentalny kontakt z tą sprawą; włączając w to nawet policjantów, którzy zabrali się za rzeczywiste wyjaśnianie jej już po fakcie, wtedy gdy Komenda został już skazany, i doprowadzili do jego zwolnienia. Jeśli nie z żadnego innego powodu, to już chociażby dlatego, że policja działała wcześniej nieprawidłowo, a oni są z policji. Jeszcze gorzej jest z samym Komendą, któremu nigdy nie odpuścili, nawet długo po jego uniewinnieniu.
Niestety, jest to reprezentatywne przynajmniej dla matki Małgorzaty. Jaka jest granica czasu i dotkliwości tragedii, za którą nie można się posunąć w atakowaniu de iure niewinnego człowieka? Bo przecież jakaś być musi.Pewnego wieczoru, już po wyroku skazującym Irka i Norberta, ale jeszcze przed otrzymaniem odszkodowania przez Tomka, dzwoni do mnie zastrzeżony numer. "To nie jest tak, jak pani pisze. Są dowody, że Komenda jest winny" - "Kto mówi?", pytam, chociaż słyszę, że to mama Małgosi. "To nie jest teraz ważne. Chce pani napisać prawdę?" - "Pani Jadwiga?", dopytuję. "Niech się teraz pani skupi na sprawdzeniu dowodów przeciwko Komendzie. Na razie więcej nie powiem", mówi i się rozłącza. Niedługo później do redakcji przychodzi list od Jadwigi, napisany odręcznie na kartkach wyrwanych z zeszytu. Wyzywa w nim Tomka od skurwysynów i morderców. Pisze, że on, M. i Basiura powinni zawisnąć nadzy na tej stodole, co Małgosia pod nią umarła, a całe Miłoszyce niech na nich patrzą.
Po trzecie, jest jeszcze dylemat samego Komendy po zwolnieniu z więzienia. W "Dziewczynie..." przytaczane są opinie komentatorów, w tym ekspertów, dotyczące rozpadu jego stosunków z bliskimi, dziwnego rozporządzania finansami, może nawet narkomanii. Mówią że państwo go zawiodło, bo załamało mu życie, a później co prawda wypłaciło niemałą sumę, ale pozostawiło go samemu sobie, ze zwichniętą psychiką. Owszem - prawdopodobnie tak było. Ale z drugiej strony, co można było zrobić? Komenda stał się wolnym człowiekiem, odpowiedzialnym za samego siebie - musiał zatroszczyć się o siebie przy użyciu tego, czym dysponował, tak jak wszyscy inni. Czy należało go zmusić do udziału np. w jakimś programie? Przecież on w zasadzie nie był nawet odpowiedni do resocjalizacji, gdyż - de iure - nie był nawet winny przestępstwa. Oczywiście można było - i należało - zaoferować mu pomoc w ponownym wejściu w społeczeństwo; wręcz należało to zrobić. Ale jednocześnie, biorąc pod uwagę środki finansowe, gdyby chciał, sam mógł sobie ją zapewnić. Zapytałbym, gdzie z kolei tutaj jest granica, za którą nie można wolnych ludzi do niczego przymuszać, ale moje zdanie w tej kwestii jest - jak sądzę - znane.