Tak, już lecę ustawiać stałe zlecenie płatności

Michał Witkowski na FB pisze:
1999 (fragment trzeciego tomu Autobiografii)
Tymczasem niejaka Małgorzata Sygit, moja polonistka z ASSY, załatwiła mi dorabianie w tej szkole jako jej asystent na chyba pół lub ćwierć etatu, w każdym razie zaczęła się moja praca w charakterze polonistki za 500 zł miesięcznie. To było bardzo kiepskie doświadczenie. Przyjeżdżałem na sześć nieskończenie nudnych godzin w tygodniu (nie pamiętam zresztą dokładnie, na ile) i… nudziłem się, bo nikt do mnie nie przychodził. To znaczy na początek ktoś tam przyszedł, ale ja to byłem taki ambitny, że od razu się rozeszło, że „on wymaga”, więc siedziałem i odbębniałem te konsultacje. Nikt nie przychodził. Czasem Sygit dała mi jakieś prace do sprawdzania, ale te prace to było takie gówno, że nie dawało się tego czytać. Na początku wkurzałem się i pisałem całe elaboraty na czerwono na marginesach i na końcu, ale zdaje się, nikt tego nie czytał. Więc potem już tylko apatycznie przeglądałem wypracowanie, pisałem na końcu parę zdań i zagapiałem się apatycznie w okno na ślicznotki palące papierosy przed szkołą. Sama komórka nie dawała wówczas jeszcze specjalnej rozrywki. Może gra w węża, ale w mojej i tego nie było, a ekran wąski jak szparka. Nie miałem pojęcia, że sześć godzin może tyle trwać! Już byłem w kiblu raz i drugi, już się poprawiłem, już poszedłem bardzo wolnym krokiem napełnić czajnik wodą, wróciłem, zrobiłem rozpuszczalną jedną, drugą i trzecią, a ty dopiero pierwsze półtorej godziny. Już byłem na pierwszym, drugim i trzecim papierosie przed szkołą, wróciłem. Już byłem w stołówce na gorącym kubku. Matko jedyna! Najciężej zarobione pieniądze w moim życiu!
Mogłem przecież tego nie brać. Ale co zrobić, jak głupia. Znalazłem jednak pewne zatrudnienie na ten czas straszliwej, koszmarnej nudy. Otóż zbiegło się to z czasem kiedy mój brat, Andrzejek (tak, Andrzejku, nie mogę tego ukryć, wybacz mi!) wstąpił do Avonu. Też dał się nabrać, ale przynajmniej przyjemniej. No więc wszyscy kupowaliśmy w tym Avonie aby wesprzeć świeżo upieczoną konsultantkę. Mnie tam do żadnych kosmetyków nigdy nie trzeba było kijem zaganiać (choć od razu uznałem że to jest milion razy gorszej jakości niż Amway), więc siedziałem w tej swojej sali cały wykremowany, wypudrowany, poprawiałem sobie brew do lusterka z napisem Avon, paznokietki wyszlifowane i pociągnięte „odżywką do paznokci”. To był czas, kiedy zacząłem używać podkładu, wcześniej nigdy jeszcze nie używałem i było to bardzo kobiece i miłe doświadczenie. No i właśnie, czas wolny schodził mi na indoktrynowaniu Małgorzaty Sygit, jak dobry jest Avon i dawaniu jej katalogu, aby sobie coś wybrała, takoż inne nauczycielki włącznie z dyrą były indoktrynowane. A potem się przynosiło te wybrane rzeczy i brało kasę. Jedna brała krem na cellulit, inna perfumy Incandessence itd. To jednak tylko w chwilach, kiedy były wolne. Ja jednak byłem wolny cały czas, a na dodatek bałem się, że ktoś wejdzie, a jak wejdzie to zobaczy, że do mnie nikt, nikt, wstydziłem się tego, że nikt! Oglądałem ten katalog setki razy. Może trzeba było po prostu wziąć sobie książkę. Cała ta szkoła, nie wyobrażajcie jej sobie jak szkoły, był do długi, niski barak w kształcie podkowy, odmalowany na biało, w klasach wszystko kupione z Ikei, włącznie z reprodukcjami sztuki w drewnianych ramach, żadnych ławek, żadnej tablicy, tylko stół i krzesła dookoła. Wszystko nowe, jednego dnia kupione. W domu zaś mój brat i Avon, ja w moim małym pokoiku piszący już na komputerze, pijący kawę z ekspresu przelewowego, takiego z filtrami papierowymi, no i raz wreszcie kupiliśmy w telezakupach Mango coś…
Otóż w telewizji na jakimś lewym kanale dzień i noc reklamowali takie koperty wykonane z miękkiego metalu i zamykane na wcisk, dość duże, aby zmieściła się w nich ludzka ręka. I pokazywano kurczaka robionego z mikrofalówki. Wychodził tak, że chciało się wymiotować: blady, źle oskubany, z gęsią skórką, mokry i żółtawy. Potem wkładano innego kurczaka (oczywiście nie całego, bo by się nie zmieścił) do takiej koperty, kopertę zamykano na wcisk, wkładano na dziesięć minut do mikrofalówki i wychodził pięknie przybrązowiony, jak z prodiża. Swoją drogą uważam, że od kiedy nie ma już na świecie prodiży (prodiżów?), skończył się dla mnie kurczak. Ten kurczak z prodiża pachniał na całe mieszkanie, skórkę miał chrupką i brązową, cudownie smakował. Tego nie ma. Komuś przeszkadzało. Nieważne. W każdym razie koszt jednego kurczaka w takiej kopercie wzrastał niebywale, jedna kosztowała około dziesięciu złotych. No i zrobiliśmy uroczyście owego kurczaka w kopercie, stół nakryty, otwieramy mikrofalówkę, koperta parzy, trzeba odczekać… Stygnie bardzo powoli, po półgodzinie jakoś udaje się nam ją chwycić, otwieramy – ze środka wylewa się woda, a kurczak jest surowy, blady, wstrętny i ohydny. Więc rozczarowani znowu go wkładamy do tej koperty, znowu dziesięć minut, znowu to samo. Woda wylewa się z koperty, kurczak jest biały i nie do jedzenia. W końcu musieliśmy zrobić sobie na obiad coś z puszki. Druga rzecz, jaką tym razem ja kupiłem w tych pieprzonych telezakupach, to były „prądy do robienia muskulatury”. Pokazywano opalonych na czarno mistrza i mistrzynię kulturystyki, którzy z uśmiechem siedzieli sobie na kanapie i oglądali telewizję, a przylepione do ich płaskich brzuchów „z kaloryferem” i wypiętrzonych bicepsów elektrody wypuszczały impulsy elektryczne, robiąc mięśnie. To była jedna z tych reklam typu „jedz wszystko włącznie z lodami z bitą śmietaną i chudnij dzięki naszym tabletkom!” Cóż, będzie trzeba się przyznać, że na te tabletki też się skusiłem. (Bałem się je połknąć, ale jak wszystkie nowe tabletki wypróbowałem je na zakochanym we mnie studencie informatyki z akademika na Wittiga [znajomość którą zawdzęczałem ge.jowskiemu kanałowi czatów na czaterii :-)] i ponieważ nie umarł, od razu połknąłem dwie. On zawsze robił mi za świnkę doświaczalną i poszłusznie połykał wszystkie moje nowe tabletki, bo był ślepo zakochany i gotów dla mnie umrzeć). Mimo, że prądy okazały się totalnym nieporozumieniem. Ale przynajmniej „anboxing” dał nieco przyjemności. Przylepiłem sobie te elektrody nie zwlekając, i myśląc o konkurencji z siłowni, która „zzielenieje z zazdrości” i „nie będzie wiedziała, co ja takiego zrobiłem, że nałożyłem siedmiomilowe buty”. I jak to ja im będę doradzał takie tabletki, które nie działają, a które już przetestowałem, reklamowane szeroko w gazetkach dla mięśniaków, a które dziś okazały się po prostu witaminą B6. I oni będą brali te tabletki i będą się dziwili, dlaczego nie mają żadnych rezultatów, a ja będę coraz bardziej napakowany dzięki prądom na baterie paluszki. Cóż. Prądy nieco bolały, ale do wytrzymania, niestety, kiedy je odlepiłem, okazało się, że jest to skuteczny… depilator. Odlepiły się wraz z włosami i za żadne skarby świata nie chciały się już ponownie przylepić, a nawet w telezakupach nie obiecywano rezultatów już po pierwszym użyciu. Poszły więc w kąt, gdzie się poniewierały potem jak wyrzut sumienia. No i jeszcze te tabletki. Tu już mam słabość. Jedz wszystko, nie musisz mieć ruchu, nie po co katować się na siłowni (tu spocone i zdesperowane oblicza z ręcznikami wycierającymi pot z czoła. Przecież wystarczy zażyć naszą tabletkę trzy razy dziennie, popić wodą i już! Pokazywano wywiady z osobami i ich zdjęcia przed (słoń, co najmniej sto dwadzieścia kilo) i po (chudzinka). Pokazywano jak osoby po tych tabletkach wchodzą w dawne swe spodnie i mogą się zmieścić w jednej nogawce. Ja wtedy bardzo się martwiłem, że jestem gruby (Bóg mnie potem za to pokarał). No i kupiłem te tabletki. Z efektem łatwym do przewidzenia. Okazało się, że zawierają one wyłącznie wyciąg z zielonej herbaty. Tak to było. Mój brat w Avonie, a ja leżę w prądach. Rok Anno Domini 1999.
To jest OCENZUROWANY fragment demo 3go tomy Autobiografii.
Aby czytać całą Autobiografię bez cenzury, zgłoś się na messengerze!
Akurat jest tak, że ilość przechodzi w jakość
Et tu, Brute?
Wydawnictwo Spisek PisarzyWitamy w analogowej Polsce 2008. Dla wielu dzwonek na długą przerwę jest tu najgorszym odgłosem.
„Wataha”, czyli Wagan i jego paczka, chociaż wieczorami wymiata na placu rynkowym w tańcu ognia, w szkole jest dręczona przez „elitę” – bogatych uczniów, dla których przemoc to forma rozrywki. Druga klasa przynosi zarówno eskalację rówieśniczej agresji, jak i niespodziewane sojusze; u progu dorosłości nic nie jest czarno-białe, zwłaszcza gdy płonie młodzieńczą pasją.
Poszukiwanie własnej tożsamości oraz walka z narastającą przemocą rozgrywają się tu na tle sensualnej, buntowniczej muzyki początku tysiąclecia, żółtego okienka Gadu-Gadu, tajemniczych kręgów w zbożu i gęstej atmosfery niewielkiej mieściny. Możecie być pewni, że podlany naftą i podpalony Dzwonek na długą przerwę powiedzie was niczym Prometeusz poprzez szaloną, intensywną młodość roczników 90. ku odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania. W czasach, gdy jeszcze nie szukało się ich tak chętnie w internecie, lecz w drugim człowieku.
Właściwie niczym nie można się [tu] przejąć, a „spraw” jest wiele – transpłciowość, homoseksualność i homofobia. Pedofilia, samobójstwo, ciąża, śmierć rodziców, romans z nauczycielem. Wszystko to upchnięte jak podczas przeładowanej materiałem lekcji, podczas której czeka się z wytęsknieniem na dzwonek (Olga Masiuk, Replika #112)