A ja przesłuchałem
"Solaris" Lema (wyd. BiT Lem - Audioteka, czyta zespół lektorów, m.in. Więckiewicz, Woronowicz i Cielecka; 7 godz. 56 min) oraz
"Cylinder van Troffa" Zajdla (wyd. Aleksandria, czyta zespół lektorów - m.in. Bauman, Zadura i Filipowicz; 7 godz. 8 min), a teraz słucham
tegoż "Relacji z pierwszej ręki" (zbiór opowiadań - wyd. Aleksandria, czyta Leszek Filipowicz, 17 godz. 29 min).
"Solaris" już kiedyś czytałem. Nie będę się na ten temat szczególnie produkował, bo mój stosunek do Lema jest jasny. Może tylko wspomnę, że nigdy nie patrzyłem na "Solaris" jako na komentarz do kwestii sztucznej inteligencji (konkretnie: gdzie zaczyna się żywa istota i co odgranicza ten stan od prostej reprodukcji wzorców i słabości naszych prymitywnych mózgów; jakie konsekwencje dla człowieka przyniesie wytworzenie mechanizmu takiej łudząco wiernej reprodukcji) - a taki zamysł autora jest bardzo prawdopodobny, biorąc pod uwagę twórczość Lema w ogóle.
Co do Zajdla - wstyd się przyznać, ale wcześniej nie czytałem nic jego autorstwa. Teraz, po zapoznaniu się z "Cylindrem...", nie dziwię się jego randze wśród polskich pisarzy fantastyczno-naukowych. Moim zdaniem jakość tej prozy jest porównywalna z Lemem (dotyczy to też części opowiadań w "Relacji..."). Sam "Cylinder..." jest doskonałą bazą na porządny film z gatunku
space horror / horror psychologiczny. Piszę "jest doskonałą bazą", gdyż ten filmowy potencjał bardzo rzuca się w oczy - ale Zajdel nie napisał powieści grozy, lecz utrzymał dość neutralny ton i nie silił się na szokowanie czytelnika, ani na podnoszenie mu tętna. Ponadto widzę w tej książce komentarz społeczno-polityczny, co prawda o nieco centrystycznej wymowie, która współczesnego czytelnika nie do końca musi zadowalać (powiedzmy sobie wprost: komentarz ten jest nieco prostacki).
Z papieru, czytam - a w zasadzie męczę; jestem już przy końcu - "Charlesa de Gaulle'a. Ostatniego wielkiego Francuza" Charlesa Williamsa (wyd. Amber, 1997, ss. 424). Ta książka jest naprawdę trudna w odbiorze i czytam ją na raty, od miesięcy, przeplatając innymi pozycjami. Po pierwsze, problem polega na tym, że jest to bardzo dokładna biografia, zawierająca spis setek spotkań, rozmów, konferencji, wystąpień, z których większość jest do siebie podobnych, miesza się i myli, i do niczego nie prowadzi, albo sygnalizuje delikatnie tylko zaznaczające się tendencje w polityce de Gaulle'a. Po drugie - na domiar złego - to tak naprawdę nie są 424 s., tylko o wiele więcej, bo książka wydrukowana została pismem o dość drobnym stopniu. Nie rzuciłem jej jeszcze - a dokładnie rzuciłem, ale wróciłem - bo jednak chcę znać tę historię w całości. Jest to, w każdym razie, dość problematyczny typ biografii (również: wspomnień, pamiętników, dzienników), który określić można jako "akta sprawy", lub coś w tym stylu - "O godzinie 15:22 denat skończył jeść szarlotkę, wyszedł z ciastkarni i oglądał przez chwilę wystawy sklepowe. O godzinie 15:27 udał się taksówką koloru zielonego na Powązki. O 15:37..." itd. Zamiast zaprezentować nam pewną interpretację, wyciągnąć clou danych sekwencji zdarzeń i uargumentować to stanowisko - autor opisuje nam wszystko ciurkiem, szczegółowo, chronologicznie, zdarzenie po zdarzeniu, de facto swój komentarz ograniczając do minimum. Nota bene, tę samą krytykę widziałem też pod adresem
"Ludzi Stalina" Roja Miedwiediewa (wyd. IWZZ, 1989, ss. 232), którymi pozwoliłem sobie się odtruć pomiędzy partiami "Ostatniego wielkiego...". Na Lubimy Czytać ktoś np. napisał:
Suche fakty, mieszanina uczestnictwa w zjazdach, plenach, stanowisk obejmowanych, traconych. Gdzieś spomiędzy wyzierają nieśmiało opisywane postaci, które tak naprawdę, jako tako opisane są już jako osoby w podeszłym wieku.
Zgadzam się (również co do tego, że najciekawsze były fragmenty dotyczące losów po 1953 r.), ale w przypadku "Ludzi..." ta sama maniera, co u Williamsa, nie była tak bardzo odczuwalna, bo tutaj na 232 s. mamy aż 6 życiorysów - zatem przy żadnym autor nie zdąży nas porządnie zanudzić. Miedwiediewowi zresztą można zarzucić dużo mniej, bo w przedmowie jasno dał do zrozumienia, że praca ta ma przede wszystkim cele akademickie. Williams tymczasem skierował swoją książkę do szerokiej publiczności, a jednak napisał ją bez pomysłu, bawiąc się w encyklopedystę.
