Mam nadzieję, że to przeczytasz, bo mnie się nie chciało i odpadłem zaraz po wstępie. Ale ja nawet dla Big Brothera nie miałem cierpliwości, więc tego reality show też nie zamierzam oglądać.
Radosław Czyż w Wyborczej pisze:Netflix zrobił nowy polski reality-show. Myślałem, że trochę się zażenuję, trochę pośmieję, a do finału dotrę z poczucia recenzenckiego obowiązku. Ale na oglądaniu zarwałem noc, a pod koniec (prawie) wszystkich uczestników chciałem mocno przytulić.
„Love Never Lies Polska" to rodzima edycja hiszpańskiego reality-show „Amor con fianza" eksportowanego pod tytułem „Love Never Lies", a u nas znanego jako „Miłość i kłamstwa". Czemu tytuł oryginału przetłumaczono, a polska wersja nazywa się po angielsku? To jedno z wielu pytań, z którymi siadałem do seansu.
Ale przeważały głównie wątpliwości i żal. Żal do redakcji, że to mi znów przypadło w udziale pisanie o kuriozalnych programach reality. Cóż. Mogłem nie porywać się na pierwszy sezon „Hotelu Paradise" czy program, w którym Doda szukała miłości na całe życie.
Po „Love Never Lies" spodziewałem się tego samego, co widziałem w „Hotelu Paradise" czy innym programie Netflixa - „Too Hot to Handle": grupy młodych, atrakcyjnych i niezbyt bystrych uczestników, którzy poimprezują sobie przed kamerami, poawanturują się między sobą, a potem zaczną spiskować w rywalizacji o wygraną.
Pewnie tego samego spodziewali się uczestnicy. Jakież było zdziwienie – ich i moje – gdy pod koniec programu większość dostała poważne życiowe lekcje, a sam udział bardziej niż zabawę przypominał psychiczną torturę rodem ze „Squid Game". Czy oni na pewno wiedzieli, na co się piszą?
Love Never Lies?
W programie o wygraną rywalizuje sześć par. Zgarnąć można 100 tys. złotych. Albo i 200! Wystarczy tylko nie kłamać. Za każdą wychwyconą wykrywaczem kłamstw ściemę z puli odejmowane jest kilka tysięcy. Za każdą prawdę główna nagroda rośnie
Walczącymi o nią parami są Lilia i Andrzej, Jędrzej i Bruno, Bernadeta i Dominik, Kasia i Kornel, Ida i Mateusz oraz Wiktoria i Jasiek. To nie same tancerki i trenerzy personalni (choć ci też są), ale i dwóch logistyków, wizażysta, projektantka wnętrz, studentka, fryzjer czy spekulant kryptowalut. Najmłodsza jest dwudziestoletnia Ida, najstarszy trzydziestoletni Andrzej. Już po wieku uczestników można sądzić, że ci nie mają za sobą wielkich życiowych doświadczeń, a udział w programie jest dla nich głównie przygodą.
Twórcy wybierali jednak pary, które są na burzliwym etapie związków lub po niełatwych przejściach. Wśród nich zdarzały się zdrady, częste awantury czy niepewność związana z przyszłością. Jedni chcieliby się ustatkować, inni randkują dopiero od roku i wciąż nie są siebie pewni. Więc program, poza wakacjami i szansą na pieniądze, miał być też sprawdzianem.
Dwie wille i wykrywacz kłamstw
Na czym ten miałby polegać? Prowadząca program aktorka Maja Bohosiewicz szybko daje odpowiedź. Po pierwsze, organizatorzy zadają uczestnikom niewygodne pytania, a ich odpowiedzi badają wykrywaczem kłamstw w ponoć rewolucyjnej technologii EyeDetect.
Po drugie, po zaledwie jednej nocy w luksusowej hiszpańskiej willi pary zostały rozdzielone. Jedni zostają na miejscu, w Willi Dużej, drudzy przenoszą się do drugiej lokacji – Willi Małej. Nie mają ze sobą kontaktu i tylko ci z Małej czasem będą mogli swoje drugie połówki oglądać na uprzednio zmontowanym materiale wideo pokazującym urywki ich życia w Dużej.
Co zobaczą? Np. to, że do ich partnerów i partnerek wprowadził się szwadron seksownych singli. Wyestetyzowana prezentacja nowych gości wywołuje lekkie ciarki zażenowania, ale to nic przy tym, jak wkrótce zaczną zachowywać się niektórzy uczestnicy. Stały związek? A co to za przeszkoda, by ostentacyjnie flirtować z nowo poznaną osobą na oczach obcych ludzi i przed obiektywami wcale nie tak ukrytych kamer.
Koszmar pod palmami
Tu widzimy kolejny przykład świetnego przygotowania twórców programu. Nie tylko wiedzieli, jakie wybrać pary, ale i jakich singli wprosić im do willi. Część jest podobna z wyglądu lub charakteru do ich dziewczyn lub chłopaków, inni wpisują się w niewypowiedziane na głos fantazje i wyobrażenia o idealnym partnerze. Choć z początku wszyscy z rezerwą reagowali na nową sytuację, odrobina alkoholu i słońca sprawia, że zaczynają nie tylko świetnie się bawić w nowym towarzystwie, ale i spoglądać na swoje związki z innej perspektywy. Zwłaszcza że po tygodniu role uczestników się odwrócą.
A potem ich alkoholowe przemyślenia, rzucane szeptem komentarze i niedwuznaczne spojrzenia oglądać będą odseparowani partnerzy. Początkowo z ciekawością i nutą niepewności, a później z narastającą paranoją i goryczą, nieraz uzasadnionym gniewem czy żywą rozpaczą. Bo im dalej w las, tym bardziej rajskie wakacje zaczną przypominać koszmar pod palmami.
A gdzie w tym wszystkim wykrywacz kłamstw? Co kilka dni uczestnicy usłyszą pytania, jakie zadano ich partnerom, i odpowiedzi, których na nie udzielali. Każda odpowiedź uznana przez maszynę za prawdziwą dołoży do ich puli dwa tysiące złotych, każde kłamstwo potencjalną wygraną uszczupli. W całą sytuację wmieszany więc zostaje hazard. Opłaca się mówić prawdę, nawet jeśli ta zaboli. Z drugiej strony przyłapanie na kłamstwie może okazać się katastrofalne w dwójnasób, bo nie tylko zmniejszy wygraną, ale też dołoży kolejne rany do i tak zagrożonej relacji.
Zimbardo zaciera ręce
„Love Never Lies" szybko zaczyna więc przypominać nie wątpliwej jakości program rozrywkowy, ale społeczny eksperyment, którego nie powstydziłby się Philip Zimbardo. I nie chcę tu bynajmniej legitymizować słynnego eksperymentu więziennego. Przeciwnie. Zimbardo po latach oskarżony został o manipulowanie uczestnikami i wynikami badania, co sprawiło, że jego pracę traktować można jako ponurą anegdotę, a nie naukowe badanie. Ale „Love Never Lies" nigdy tak wysokich aspiracji nie miało. Tu manipulacja uczestnikami jest wpisana w formułę programu. Prawdziwe są tylko łzy i kłamstwa.
Bo i przecież problematyczny jest sam EyeDetect – ponoć rewolucyjny wykrywacz kłamstw. Stworzony przez firmę Converus z amerykańskiego stanu Utah bada nie ciśnienie krwi, oddech i puls jak tradycyjny wariograf, ale ruch gałek ocznych – zupełnie jak mający wykryć Replikantów test Voighta-Kampffa z „Łowcy Androidów". Problem w tym, że o ile producent (i twórcy programu) chwali się, że EyeDetect jest nie do oszukania, o tyle badania wskazują jego skuteczność na blisko 85 proc. Zupełnie jak w przypadku tradycyjnego wariografu, który od lat stanowi źródło bolesnych kontrowersji dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.
Nie, żeby uczestnikom takie przemyślenia chodziły po głowie, choć przyłapani na kłamstwie oczywiście bardzo często mówią, że winni są nie oni, lecz nieomylna maszyna. Prawda jest jednak taka, że wykrywacz kłamstw jest tylko zmyłką. Katalizatorem złych emocji i napięcia między partnerami. Bo czy ktoś naprawdę skłamał, czy nie, nie ma znaczenia – liczy się to, że EyeDetect zasiał w drugiej osobie ziarno wątpliwości. A to, przez dwa tygodnie braku kontaktu i podglądania drugiej połówki przez dziurkę od klucza, wyrosło w kilku przypadkach na prawdziwy baobab pretensji i żalu.
Żeby było jasne: nie są to problemy wydumane i kuriozalne. Kto nigdy nie miał 20 lat i nie zawiódł się w miłości, niech pierwszy sięgnie po pilota. Wszyscy inni szybko dostrzegą, że nic we łzach uczestników nie jest fałszywe czy przesadzone. W ich sytuacji to sprawa życia i śmierci. A my jesteśmy widzami tych dramatów, choć bardziej trafne byłoby określenie nas podglądaczami. To w końcu prawdziwi ludzie, a nie bohaterowie telenoweli. Ich zdrady i notoryczne kłamstwa naprawdę się wydarzyły.
Mamy „Midsommar" w domu
Program jednak daleki jest od wystawiania bohaterów pod pręgierz oceny. „Love Never Lies" (nie wierzę, że to piszę!) to szczera lekcja empatii. Bohaterowie okazują się nie dziećmi we mgle, ale przewodnikami dla siebie nawzajem. Znakomita jest scena z jednego z późniejszych odcinków, gdy w jednej willi trwa impreza, podczas gdy w drugiej wszyscy wspólnie płaczą w salonie, bo jedno z nich dowiedziało się o zdradzie partnera.
Przed oczami stanęła mi sekwencja z „Midsommar" Ariego Astera, gdy grana przez Florence Pugh bohaterka przyłapuje swojego chłopaka na seksie z inną, a potem w katartycznej rozpaczy wypłakuje oczy, w czym chóralnie wtórują jej obce kobiety. W ich kulturze współprzeżywanie emocji było bowiem normą – gdy cierpi jedna, cierpią wszyscy, w myśl zarówno wierzeń neopogańskiej wspólnoty z filmu, jak i nowotestamentowego przykazania „weselcie się z weselącymi, a płaczcie z płaczącymi" z listu do Rzymian.
Uczestnicy reality show Netflixa robią to samo. Nie mają wyboru. Zamknięci z obcymi osobami w jednym domu nie mogą ani wyjść, ani odseparować się od cudzych problemów. Z tyłu głowy mają przecież to, że są pod stałą obserwacją i niedługo ich zachowanie zobaczą nie tylko bliscy i rodzina, ale tysiące widzów/podglądaczy. W takich warunkach nawet najmniej skory do empatii osiłek okaże współczucie, a być może wyniesie z tego coś dla siebie i zacznie na własne zachowanie patrzeć w innym świetle. Takich scen i lekcji jest w programie sporo.
Umiejętny montaż sprawia, że od sześciu odcinków trudno jest się oderwać, bo ilekroć mrużymy oczy z żenady, zaraz twórcy pokażą nam coś, co znów wzbudzi ciekawość lub współczucie. A potem ciach, odcinek się kończy i trzeba zacząć kolejny. Finał przewidziany na odcinek 7. wyemitowany zostanie za tydzień. Kto po seansie pierwszych nie będzie ciekawy, jak to wszystko się skończy, niech sam spojrzy w oko maszyny EyeDetect. Okłamuje samego siebie.
_________
Love Never Lies Polska
reality show, Polska 2023, wyk. Maja Bohosiewicz
6 odcinków, Netflix
odcinek finałowy 1 lutego
Ten najwyższy, z pierwszej pary po prawej fajny jest.